Priorytet jest dziś jeden: zdążyć z głosowaniem przed końcem kadencji Andrzeja Dudy, czyli przed 6 sierpnia. Inaczej czeka nas nowy konflikt o to, kto powinien przejąć tymczasowo stery w państwie.
Dziennik Gazeta Prawna
Sobota, 9 maja. W okolicach południa w kierownictwie Prawa i Sprawiedliwości zapadła decyzja, że trzeba jednak forsować wybory prezydenckie 23 maja. Plan zaczyna być wdrażany w życie błyskawicznie – nawet jak na standardy partii rządzącej. Związana z PiS sędzia TK Krystyna Pawłowicz tweetuje o „przesileniu politycznym i rządowym”, prosi o modlitwę za Polskę. Jeszcze tego samego wieczora marszałek Sejmu Elżbieta Witek ma wygłosić orędzie i poinformować Polaków o nowym terminie wyborów. Oznacza to, że wynegocjowany kilka dni wcześniej deal w sprawie przesunięcia głosowania „dwóch Jarosławów” – lidera PiS Jarosława Kaczyńskiego i prezesa Porozumienia Jarosława Gowina – trafiłby do kosza.
Umowa PiS i Porozumienia opierała się na założeniu, że po teoretycznych wyborach 10 maja Sąd Najwyższy wyda orzeczenie o ich nieważności. Wówczas uruchomiony zostałby scenariusz opisany w art. 228 konstytucji, czyli nowe głosowanie w ciągu 60 dni. Nieoficjalne stanowisko SN daje argumenty zwolennikom korespondencyjnych wyborów w maju. A tych jest w PiS i Solidarnej Polsce sporo. – Największy atut tego rozwiązania był taki, że wreszcie przecięlibyśmy ten wyborczy serial – podkreśla jeden z naszych informatorów. – Choć przeciwko tej opcji przemawia wszystko inne – przyznaje.
Bezpośrednią przyczyną zwrotu akcji są nieoficjalne przesłuchy z Sądu Najwyższego: Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych (IKNiSP) nie zajmie stanowiska w sprawie ważności wyborów, bo nie może orzec o nieważności głosowania, które się nie odbyło. – Taki przekaz dotarł od p.o. I prezesa Kamila Zaradkiewicza i Joanny Lemańskiej kierującej IKNiSP, która konsultowała się z sędziami izby i stwierdziła, że nie ma większości dla takiego rozwiązania – tłumaczy nasz rozmówca z rządu.

TVP na posterunku

Zaczynają się więc przygotowania do zmiany wyborczego kursu. Ekipa telewizji publicznej, uprzedzona o planowanym orędziu, jest już w pełnej gotowości. Rzecznicy szybkiego głosowania są pewni sukcesu. Jacek Kurski, były prezes TVP, który doradza Jarosławowi Kaczyńskiemu, przekonywał, że taką strategię nakazują sondaże: notowania Andrzeja Dudy wykazywały ostatnio tendencję spadkową, umacniał się za to Szymon Hołownia. Odsuwanie głosowania mogłoby ostatecznie doprowadzić do przegranej kandydata PiS. Przekaz ten dociera także do prezydenta, który jeszcze niedawno żądał dymisji Kurskiego. – Teoretycznie z powodu kłopotów związanych z epidemią, także gospodarczych, każdy tydzień czy miesiąc powinien zmniejszać szanse kandydata obozu rządzącego, ale to teoria. Praktyka jest taka, że wynik Andrzeja Dudy zależy też od sytuacji na całym rynku politycznym. Problemy z kandydatami PO mogą odstręczyć od głosowania elektorat tej partii, co pomogłoby prezydentowi – uważa Marcin Palade, który układa wyborcze prognozy.
Ale pomysł szybkich wyborów ma także przeciwników. – Po pierwsze, jego realizacja oznacza, że tracimy większość rządową, Porozumienie wychodzi z koalicji. Po drugie, takie rozwiązanie to olbrzymia szansa na skuteczne zaskarżenie wyborów w Sądzie Najwyższym – mówi nasz rozmówca. Pojawia się też argument, że sondaże są sprzeczne i jeśli wybory zostaną przeprowadzone w miarę szybko, Duda nie poniesie zbyt dużych strat.
Gdy DGP jako pierwszy podaje informację o wolcie w PiS, a potem robią to kolejne media, leniwa sobota szybko zamienia się w polityczny rollercoaster. W świetle kamer do siedziby PiS na Nowogrodzkiej zjeżdża się ścisłe kierownictwo koalicji rządzącej. – Kluczowe okazały się argumenty Gowina. Z jednej strony było jasne, że jeśli wybory odbędą 23 maja, to opuści koalicję. Z drugiej – przyszedł z pomysłem, by oprzeć się na stanowisku PKW, która stwierdzi, że wybory się nie odbyły, co da pretekst dla marszałek Witek do rozpisania nowych – wyjaśnia polityk PiS. Prezes PiS, mając na szali rozpad większości parlamentarnej i wybory, które wywołają burzę oraz odłożenie głosowania, decyduje się w końcu na to drugie.
W obozie władzy narastają wzajemne oskarżenia. Gowinowcy zarzucają ziobrystom dążenie do zniszczenia ugody PiS z Porozumieniem. – Chodziło o to, by nas usunąć z koalicji – twierdzi polityk Porozumienia. – Nie byliśmy aktywnymi uczestnikami sobotnich wydarzeń. Nasz prezes pojechał na Nowogrodzką dopiero jak dostał wezwanie, choć daliśmy sygnał prezesowi PiS, że będziemy go wspierać – przekonuje działacz Solidarnej Polski.
Od politycznego przesilenia z ubiegłego weekendu nie ustają pretensje i spekulacje, kto zawinił najbardziej. – Z zasady to sprawujący władzę ponoszą większą odpowiedzialność niż opozycja. Tak jest w tym przypadku – podsumowuje krótko prof. Antoni Dudek, politolog z UKSW. Choć jednocześnie zaznacza, że opozycja mogła być bardziej otwarta na rozmowy z Jarosławem Gowinem, który – jako emisariusz Zjednoczonej Prawicy – zaproponował zmianę konstytucji, wydłużającą kadencję głowy państwa z pięciu do siedmiu lat, a tym samym odsuwającą problem wyborów na 2022 r. Zdaniem Dudka cały kryzys zaczął się od niechęci rządzących do wprowadzenia stanu klęski żywiołowej.
Wielu konstytucjonalistów od początku powtarzało, że to najprostsze i najsensowniejsze rozwiązanie – pozwoliłoby przesunąć głosowanie np. na sierpień. Taką opcję na łamach DGP sugerował też przewodniczący PKW Sylwester Marciniak. Jednak PiS od początku ten scenariusz odrzucał. A to przekonywał, że zwykła ustawa „antyepidemiczna” z 2008 r. jest wystarczająca, a to, że przesłanką do wprowadzenia stanu klęski nie może być jedynie pragnienie przesunięcia wyborów. Niechęć do takiej decyzji wynikała też z obawy, że budżet państwa zostanie narażony na ogromne odszkodowania. Mimo że samorządowcy przedstawiali analizy, z których wynikało, że to zaniechanie ogłoszenia stanu klęski wiąże się z dużo poważniejszym ryzykiem wypłaty rekompensat, a nie odwrotnie. Z czasem kwestia ta stała się dla PiS sprawą prestiżową. Gdyby stan nadzwyczajny w końcu wprowadzono, po tygodniach opierania się temu rozwiązaniu, partia rządząca przyznałaby się w ten sposób do błędu i przyznała rację opozycji.
Niewykluczone, że niedługo dowiemy się, kto miał rację – przynajmniej w kontekście odszkodowań. Pojawiają się już pierwsi przedsiębiorcy, którzy chcą wystawić rządowi rachunek za postawienie Polski w stan wielotygodniowej hibernacji. Właściciel trzech warszawskich siłowni już pozwał o to Skarb Państwa. Domaga się też wyrównania strat po tym, jak był zmuszony zamknąć działalność.

Do ostatnich dni

Na scenie politycznej zapanował klincz. Padła koncepcja ogłoszenia stanu nadzwyczajnego. Propozycja zmiany konstytucji Jarosława Gowina od początku skazana była na niepowodzenie. Kolejne pomysły wychodzące ze strony opozycji (np. przesunięcia wyborów o rok) zdawały się niedopracowane lub szykowane wyłącznie na potrzeby bieżącej dyskusji.
Stolik postanowił wywrócić PiS, proponując wybory w pełni korespondencyjne. Ustawa, której eksperci i opozycja wystawili miażdżącą opinię, dosłownie śmignęła przez Sejm − 6 kwietnia odbyły się trzy czytania i przekazano ją marszałkowi Senatu.
PiS był na tyle zdeterminowany, aby doprowadzić do wyborów „kopertowych”, że podczas prac nad jedną z kolejnych tarcz antykryzysowych przemycił zmiany w kodeksie wyborczym, które pozbawiały PKW kluczowych uprawnień w zakresie organizacji głosowania (jak opracowanie wzoru kart i zlecenie ich druku). To było zagranie va banque, które miało zmusić opozycję do szybkiego procedowania projektu o wyborach korespondencyjnych.
Senat postanowił w pełni wykorzystać przysługujący mu 30-dniowy termin na przepracowanie ustawy. Chodziło nie tylko o konsultacje z ekspertami zewnętrznymi (w tym epidemiologami), lecz przede wszystkim pokrzyżowanie planów PiS. Opozycja nie skorzystała jednak z szansy, by gruntownie przerobić ustawę, która przyszła z Sejmu. Zamiast tego po miesiącu prac odrzuciła przepisy w całości. Bała się, że inna decyzja zostałaby odczytana jako zgoda na majowe wybory. Tym niemniej dzięki temu PiS mógł przekonywać, że celem Senatu była wyłącznie obstrukcja. – Jedna izba pracowała za szybko, druga zbyt wolno. Efektem jest zapętlenie stanu prawnego – stwierdził niedawno na łamach DGP Sylwester Marciniak.
Mimo to politycy PiS – z wicepremierem Jackiem Sasinem na czele – niemal do ostatniej chwili twierdzili, że wybory korespondencyjne 10 maja są możliwe. Przygotowania trwały mimo wątpliwej podstawy prawnej (brak ustawy i rozporządzeń). Wydrukowano ponad 30 mln kart do głosowania i zaangażowano w operację Pocztę Polską. Dopiero 4 maja Sasin na antenie Radia Zet przyznał, że termin 10 maja może nie zostać dotrzymany. Wstrzymano się także z wysyłką pakietów wyborczych do skrzynek obywateli. Początkowy plan był taki, że najpierw zostaną one rozesłane, a po wejściu w życie ustawy ich status zostanie „zalegalizowany”. Mówiąc inaczej: zwykła ulotka zyska rangę oficjalnego druku państwowego. W końcu zrezygnowano jednak z wysyłki. ‒ Doszliśmy do wniosku, że ryzyko jest zbyt wielkie. Te pakiety walałyby się wszędzie. Opozycja i nasi przeciwnicy robiliby prowokacje. Baliśmy się, że na finiszu prac parlamentarnych ktoś zorganizuje akcję masowego darcia czy palenia wciąż niezalegalizowanych pakietów. Potem te same osoby domagałyby się dostarczenia im nowych kart do głosowania, a gdyby ich nie dostały na czas, miałyby podstawę do protestów wyborczych ‒ tłumaczy nam osoba z rządu.
Inny polityk PiS dodaje, że to właśnie sprawa kart w dużej mierze pogrążyła majowe wybory. – Przyjęliśmy złą politykę komunikacyjną. Zamiast otwarcie mówić, że sytuacja jest nadzwyczajna, więc musimy działać w nadzwyczajny sposób, pokazać, że państwo nie może rozkładać rąk, zaczęliśmy działać z zaskoczenia i w aurze tajemnicy. Doszło do tego, że informacja o rozpoczęciu druku kart wyborczych trafiła na czołówki gazet i zrobiła się afera – opowiada nasz rozmówca.

Widmowybory z zerową frekwencją

Na bieg wydarzeń wpłynął również opór samorządowców. To oni mieli przekazać Poczcie Polskiej dane ze spisów wyborców, by operator wiedział, gdzie rozesłać pakiety. Większość odmówiła, czym rozwścieczyła PiS. Wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki już wcześniej straszył samorządowców, że jak zbojkotują przygotowania do wyborów, rząd wprowadzi im komisarzy do gmin. Gdy włodarze zablokowali dostęp do spisów wyborczych, niektórzy politycy Zjednoczonej Prawicy grozili im nawet doniesieniami do prokuratury i pozwami sądowymi. – Wyszło partactwo, łamanie prawa. PiS myślał, że ktoś się przestraszy i złamie. Samorządowcy nie ulegli tej presji i nie wydali spisów wyborczych, uznając, że nie ma ku temu podstaw prawnych. Bez takich danych PiS musiał sięgnąć po jakiś by-pass, a więc dostarczył poczcie dane z rejestru PESEL. Ale to nie to samo co spis wyborców, dlatego w takim wypadku byłyby to co najwyżej pseudowybory. Tym samym PiS nie udało się domknąć dyktatury – przekonuje Jacek Karnowski, prezydent Sopotu.
Efektem wyborczej epopei było głosowanie, które się odbyło, ale tylko w teorii. Całe zdarzenie nie umknęło uwadze zagranicznej prasy – np. „The Guardian” i stacja Fox News pisały o „wyborach widmo z zerową frekwencją”.
Ostatecznie PiS zaproponował w tym tygodniu głosowanie w formie mieszanej (w lokalach wyborczych i korespondencyjnie dla wszystkich chętnych). Miałoby do nich dojść 28 czerwca. Decyzja w tej sprawie zapadła po tym, jak PKW, podejmując próbę ratowania sytuacji, stwierdziła w uchwale, że w wyborach z 10 maja, w których nie mogliśmy wziąć udziału, nie było kandydatów (co wydaje się dość karkołomnym wnioskiem, biorąc pod uwagę, że kilka dni wcześniej odbyła się telewizyjna debata pretendentów do urzędu prezydenta). – To drugie podejście PiS do wyborów zaczyna się fatalnie: niekonstytucyjną uchwałą PKW i niekonstytucyjną ustawą dopiero co uchwaloną przez Sejm – nie ma wątpliwości konstytucjonalista z UW Ryszard Piotrowski.
Dobrnęliśmy jednak do sytuacji, w której pozostał jedynie wybór między mniejszym a większym złem. Opozycja również zmieniła ton – oczywiście krytykuje nową ustawę, która trafiła do Senatu, ale jej zastrzeżenia dotyczą raczej rozwiązań technicznych, a nie sedna, jak poprzednio. Ostatecznie PO zagłosowała przeciwko, co może również wynikać z chęci dalszego odwlekania daty wyborów, bo w partii bardzo poważnie rozważana jest wymiana Małgorzaty Kidawy-Błońskiej na innego kandydata. Jak powiedział nam jeden z polityków Platformy, największe szanse, aby ją zastąpić, mają Rafał Trzaskowski i Radek Sikorski. W stawce są też Borys Budka i Tomasz Grodzki. Nie wiadomo jeszcze, kiedy zapadnie ostateczna decyzja – wymiana kandydata musi być zatwierdzona przez radę krajową partii.
Z kolei lewica i ludowcy dyplomatycznie wstrzymali się od głosu w sprawie nowej ustawy. – Wyszliśmy z założenia, że trzeba przestać wreszcie ośmieszać wybory i je w końcu przeprowadzić. Projekt jest daleki od ideału, zgłosiliśmy poprawki na etapie sejmowym i to samo zrobimy w Senacie – tłumaczy Krzysztof Gawkowski z Lewicy.
Czy 28 czerwca wybory się w końcu odbędą? Wiele zależy od tempa prac Senatu i możliwości skrócenia kalendarza wyborczego (jak pisaliśmy wczoraj na Dziennik.pl, w PiS jest rozważany w tym celu wniosek do TK). Na razie priorytet jest jeden: zdążyć z I turą i ewentualną II przed końcem kadencji Andrzeja Dudy, czyli przed 6 sierpnia. Inaczej wpadniemy w nowy konflikt o to, kto powinien przejąć tymczasowo stery w sytuacji, gdy nie ma wyborczego rozstrzygnięcia.