Widzimy właśnie zmianę paradygmatu funkcjonowania państwa. PiS doszedł do władzy i przez pięć lat rządził pod hasłem uszczelnienia. W trakcie dobrej koniunktury była to słuszna i łatwa do realizacji strategia. Ale pandemia trawiąca coraz większe połacie gospodarki niczym pożar każe zmienić kierunek.
Ostatnie lata upłynęły na daleko posuniętym domykaniu przez państwo wszelkich luk, którymi uciekały publiczne pieniądze. Aparat skarbowy wyposażył się w szereg narzędzi i dostał wiele nowych przepisów, które pozwoliły uszczelnić system podatkowy. Wprowadzono nowe obowiązki sprawozdawcze, jak jednolity plik kontrolny, oraz systemy, jak STIR do obserwowania przelewów pomiędzy przedsiębiorcami czy SENT do monitoringu transportu, aby ograniczyć np. obrót paliwami bez akcyzy czy VAT. Niczym w starym radzieckim dowcipie, w którym trafia człowiek do siedziby KGB na Łubiance i pyta, o co jest podejrzany, a czekista woła go do okna, pokazuje ludzi spacerujących ulicą i mówi: „Podejrzani, towarzyszu, to są oni”.
Skarbówka zarzuciła swoją sieć szeroko, a wahadło fiskalizmu wychyliło się w drugą stronę. Przez lata fiskus patrzył przez palce na przedsiębiorców, co skończyło się gwałtownym wzrostem luki w VAT i agresywnym optymalizowaniem podatku dochodowego. To oczywiście pewne uproszczenie, ale do publicznej kasy nie trafiało tyle, ile powinno. Pod rządami PiS dociśnięto podatników pod hasłem odzyskania sterowności nad systemem. Podobnie zaczął funkcjonować ZUS, który wziął na radar arbitraż związany np. z różnymi formami świadczenia pracy i sprawdzał, czy to nie jest formą optymalizowania kosztów w firmach. Swoisty test przedsiębiorcy trwał w najlepsze.
Kryzys weryfikuje jednak podejście rządzących, i to bardzo gwałtownie. Zmienia paradygmat państwa, kiedyś urzędniczej machiny weryfikującej obywatela na setki sposobów, dziś oferujcej pomoc de facto bez warunków i z przyjęciem za pewnik – wielu pracodawców prowadzących jednoosobową działalność gospodarczą pojedzie na gapę. Pomoc dostaną, chociaż jej nie potrzebują, wezmą pieniądze, które powinny trafić do bardziej potrzebujących. System wsparcia gospodarki, jaki proponuje państwo, nie będzie szczelny, bo jego uszczelnienie opóźniłoby pomoc, a być może nawet wykluczyło z niej wielu potrzebujących. Szok gospodarczy, jaki niesie koronawirus, wymusił zmianę podejścia. Nawet jeśli w pierwszym odruchu był opór przed udzielaniem pomocy bezwarunkowo, to każdy kolejny tydzień zamrożenia aktywności społecznej i ekonomicznej spowodował, że dzisiaj „respiratory” finansowe podawane są każdemu, i jeszcze w przyspieszonym trybie. Nie wiadomo, czy wahadło wychyli się w drugą stronę, jak kryzys ustanie, bo leczenie gospodarki będzie długie. Po respiratorach przyjdzie czas na podawanie kroplówek, antybiotyków, a być może nawet sterydów. Kontrola nie będzie już prawdopodobnie najwyższą formą zaufania.
PiS przerabia właśnie lekcję, jaką odrobiła PO w latach 2008−2009, gdy zaczął się światowy kryzys. Azymutem PO było wówczas utrzymanie wzrostu PKB za wszelką cenę. Także za cenę ograniczenia apetytów Lewiatana, jak często postrzegany jest fiskus. Na kryzysową rzeczywistość nałożyła się dodatkowo polityczna wola ułatwień dla podatników, z którą ówcześni rządzący doszli do władzy. Wiele z tych działań stało się później przedmiotem obrad komisji śledczej do spraw VAT. PiS punktował poprzedników i pokazywał, że za sprawą ich działań system podatkowy był dziurawy jak sito, przez którego dziury wyciekały miliardy złotych. Z tego zaś korzystali oszuści, podobnie jak z liberalnego podejścia skarbówki do przedsiębiorców. W czasie kryzysu rządzący wrzucali to w koszta. W takich przypadkach zawsze jest dylemat − dokręcić fiskalną śrubę i liczyć się z tym, że jeden złapany oszust będzie kosztował kilka zbankrutowanych firm, czy może przymknąć oko, licząc, że w czasach prosperity państwo sobie odbije spadek wpływów.
Obecnie wchodzimy w kryzys z dokręconą śrubą, więc łatwiej ją poluzować. Nie będzie to pewnie aż tak kosztowne jak w poprzednim kryzysie. Ale jednak tarcza i programy wsparcia firm opierają się na transferach, o jakich PO osiem lat temu mogła tylko pomarzyć. Już nie miliardy, ale ich dziesiątki, a nawet setki zbroją kolejne wersje tarcz antykryzysowych. Polska nie jest wyjątkiem, jeśli spojrzymy na to, co się dzieje w innych krajach. Można powiedzieć, że tak jak do niedawna grzechem był deficyt w finansach publicznych, tak teraz jest nim zbyt skromny program pomocowy. W tym kontekście widać, że PiS ma w tej masie nieszczęścia nieco farta. Jeszcze pół roku temu trwała dyskusja, czy na pewno stać nas na 500 plus na pierwsze dziecko czy 13., a nawet 14. emeryturę. Teraz temat znika. Co więcej, dodatek dla dzieci staje się nagle transferem, który zapewnia minimum środków rodzinom. Dyskusja, na co i ile wydawać, pewnie wróci za kilka miesięcy, gdy trzeba będzie liczyć każdy grosz. Na razie jednak nikt nie żałuje róż, gdy płoną lasy.
Kryzysy uczą pokory i każą weryfikować utarte sądy rządzącym. Na początku XXI w. rządząca lewica stała się mniej lewicowa, a bardziej liberalna. Z kolei PO w czasach kryzysu finansowego przekonała się, że kapitał ma narodowość, gdy zagraniczne banki zamroziły akcję kredytową. Teraz PiS przekonuje się, że uszczelnienie ma swoje ograniczenia. Choć rządzący muszą się liczyć z tym, że za kilka lat ktoś powie „sprawdzam” i powoła komisję śledczą, która zbada, jak pomagano pracodawcom i pracownikom z publicznych pieniędzy.
PiS przerabia właśnie lekcję, jaką odrobiła PO w latach 2008−2009, gdy zaczął się światowy kryzys