Urodziny na wrotkowisku. Rozkrzyczane ośmiolatki szykują się do wejścia na parkiet. Część już śmiga, część chwieje się jeszcze u boku rodziców. Jedno z dzieci upada spektakularnie na pupę. Płacze, zdejmuje wrotki i oświadcza, że w życiu ich już nie założy. I rzeczywiście dziewczynka przez całą imprezę siedzi, z daleka obserwując kolegów i koleżanki z klasy. – Daliśmy ciała – martwi się matka.
Magazyn DGP 13 grudnia 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
To nie jest opowieść o upartej kilkulatce, lecz o rodzicach w matni, głównie matkach. O tym, że wyrzuty sumienia to ścieżka, na którą wkraczają z zaskakującą łatwością.
Dziewięciolatka ślęczy nad lekcjami. Ćwiczy odmianę „to be”. Zatrzymuje się nad tłumaczeniem na angielski czasownika „są”. „They?” – pyta matkę, której od razu przychodzi na myśl scena z „Dnia świra”. Wieczorem rodzice się głowią, co robią źle („Nie potrafimy wytłumaczyć? Wybraliśmy złą szkołę?”). A może po prostu dzieciak jest mniej zdolny i potrzebuje więcej czasu, żeby przyswoić wiedzę? Na ten trop nie wpadają.
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego rodzicom tak łatwo przychodzi obwinianie siębie? „Wraz z tą pierwszą, a potem kolejnymi ciążami, dołączyłam do wielkiej, chyba niekończącej się grupy Winnych” – napisała kilka lat temu na swoim blogu Katarzyna Gałązka, matka trójki dzieci. „Że nie potrafię karmić, że karmię nie dość zdrowym jedzeniem, że poszłam na fitness, zamiast spędzić wieczór z dziećmi, że nie przypilnowałam lekcji albo że za bardzo się wtrącam i nie pozwalam na samodzielność, że nakrzyczałam, że się zezłościłam”. Lista przewin nie ma końca.

Bo to się zwykle tak zaczyna…

– Matka równa się poczucie winy – mówi Joanna Jaskółka, autorka bloga „Matka jest tylko jedna”. I przytacza jedno z najwcześniejszych wspomnień związanych z rodzicielstwem. – Położna na pierwszym spotkaniu powiedziała mi, że teraz będę musiała się dostosować. Mojego dziecka jeszcze nie było na świecie, a ja już musiałam wpasować się w rolę matki, która myśli głównie o nim – opowiada.
Jeśli nie myślisz głównie o dziecku, nie stawiasz jego potrzeb na pierwszym miejscu, to coś z tobą nie tak. I dlatego, nawet jeśli w pierwszej chwili miałaś wątpliwości, wskakujesz do kotła z napisem „wyrzuty sumienia”, z którego bardzo trudno wyleźć. I coraz częściej słyszysz wewnętrzny głos: chyba nie jesteś wystarczająco dobrą matką.
Według Kai Kozłowskiej, która jest coachem pracującym z rodzicam, chodzi też o pułapkę własnych wyobrażeń. – Wymyśliłam sobie, że będę najlepszą albo najweselszą, albo najbardziej kreatywną, albo najbardziej luźną lub najbardziej ogarniającą mamą świata. Krótko mówiąc, miałam pomysł na swoje rodzicielstwo – mówi. Potem następuje zderzenie z rzeczywistością i to dzieje się najczęściej niedługo po urodzeniu dziecka. Miało być różowo i miło, a nie jest.
W takiej sytuacji niezwykle trudno zachować zdrowy rozsądek i znaleźć równowagę między potrzebami własnymi i dopiero co narodzonego dziecka. Mały człowiek potrzebuje wiele uwagi i energii, więc łatwo zapomnieć o sobie. A przecież własne potrzeby nie znikają, choćby najbardziej podstawowe: snu, odpoczynku.
– Gucio miał chyba ze trzy, cztery tygodnie – opowiada jedna z mam. – Miał olbrzymie problemy ze spaniem, co raz doprowadziło mnie to do takiego stanu, że musiałam wyjść z domu, bo bałam się, że stracę nad sobą kontrolę. I wstyd mi było (i chyba nadal jest), że mogłam być tak wściekła na taką bezbronną istotkę – wyznaje. Choć od tej sytuacji minęło kilka miesięcy, wciąż to pamięta.
– Kilka razy proszę dziewięcioletnią córkę, żeby szła się myć. Spokojnie. Za dziesiątym razem zaczynam krzyczeć, bo jestem już na serio zła. No a potem mam wyrzuty sumienia, że wybuchłam – zwierza się matka. Kolejna dodaje: – Jak jestem niewyspana i zmęczona, to zmieniam się w nitroglicerynę. No i wrzeszczę czasem, a potem mam wyrzuty, że bez sensu tak, bo mogłam oddychać głęboko.

Deficytowa witamina

Dlaczego matki nie dają sobie prawa do złości? Często wpadamy w pułapkę cukierkowego wizerunku rodzicielstwa serwowanego przez popkulturę.
– Te obrazkowe podpowiedzi nie przygotowują nas do tego, że w macierzyństwie doświadcza się całej palety uczuć – mówi Kaja Kozłowska. – Są takie, z którymi jest nam miło, ale są też takie, z którymi czujemy się niezbyt wygodnie.
– To zupełnie naturalne, że dorosłym czasem puszczają emocje – podkreśla psychoterapeutka Marta Mauer-Włodarczak z poradni Sensity. I zwraca uwagę na coś, co może nam w codziennym życiu umykać: dzieciaki potrzebują konfrontować się również z tymi trudnymi emocjami. – Dom to miejsce, w którym w kontrolowanych warunkach uczymy swoje dzieci życia. Powinniśmy pozwalać im dokonywać wyborów i pokazywać, jakie mogą mieć one konsekwencje. A także jakie konsekwencje niesie łamanie zasad – podkreśla.
Ważne jest to – dodaje ekspertka – żebyśmy nie przerzucali na dzieci odpowiedzialności za własne emocje i potrafili się przyznać do błędu. – Jeśli zareagujemy nadmiarem emocji, wystarczy, że powiemy „zezłościło mnie twoje zachowanie, ale moja reakcja była nieadekwatna, za co przepraszam”. W ten sposób uczymy dziecko, jak postępować w sytuacjach, w których to ono da się ponieść emocjom, na przykład w relacjach z rówieśnikami czy innymi dorosłymi. Jest to jeden z elementów nauki asertywności, szacunku dla granic własnych i cudzych – podkreśla terapeutka.
Mówi, że rodzice często sobie wyrzucają kłótnie przy dzieciach, i że to będzie dla nich trauma. – Jednak znacznie większą może okazać się życie w zimnym domu, w którym nie rozmawia się o problemach i nie pokazuje emocji. Jeśli dziecko będzie świadkiem kłótni rodziców, po której rodzice się do siebie przytulą, ustalą rozwiązanie problemu i zaopiekują się emocjami dziecka, to może być dla niego cenna lekcja życia – czasem się kłócimy, ale ważne jest to, żeby na końcu się dogadać, wybaczyć i zadbać o siebie nawzajem. Inną kwestią są kłótnie, w których przekraczamy granice wzajemnego szacunku – wówczas nie tylko dziecko, ale i my nie powinniśmy w nich brać udziału. Wtedy warto rozważyć opcję psychoterapii – radzi Marta Mauer-Włodarczak.
Jej zdaniem miarą odpowiedzialnego rodzicielstwa jest dbanie o bezpieczeństwo i komfort dziecka. Jednak wielu rodziców, pamiętając własne traumy z dzieciństwa, aż za bardzo stara się usunąć każdą najmniejszą przeszkodę spod jego stóp.
– Dzieciom w dzisiejszym świecie brakuje witaminy N, czyli NIE. Niestawianie im granic, chronienie przed trudnymi sytuacjami czy trudnymi emocjami, tj. złością czy smutkiem, to droga do przejmowania za dziecko odpowiedzialności za jego emocje. Z takiego dziecka może wyrosnąć niestabilny emocjonalnie dorosły – twierdzi Marta Mauer-Włodarczak.
– Spóźniłam się na występ hip-hopowy córki. Płakała, czekając na mnie. To był megafakap – wyznaje jedna z mam.
Zdaniem Mauer-Włodarczak współcześni rodzice czują się tak odpowiedzialni, że nie przyzwalają dziecku na dyskomfort. Efekt? Młodzi dorośli nie radzą sobie ze stresem.
– Do naszej poradni przychodzą tacy, którzy dostają awans, ale go wcale nie chcą, bo są przerażeni odpowiedzialnością. A dziecko, żeby dojrzeć, nauczyć się wytrwałości, stać się samodzielnym człowiekiem, musi czasem doświadczyć także cierpienia – mówi ekspertka.
Rodzicielskie potknięcia czy kryzysy są też niezbędne do budowania relacji z dzieckiem.
– Zamiast się obwiniać, wykorzystajmy trudną sytuację do rozmowy, nazwania emocji, próby znalezienia wyjścia w przyszłości – mówi Kaja Kozłowska. I dotyczy to zarówno zachowania naszego, jak i dziecka.

Alarm z syreną

Zdaniem Kai Kozłowskiej ważna jest też umiejętność rozpoznawania własnych emocji, dawanie sobie do nich prawa i odpowiednio wczesna reakcja.
– Zwracajmy uwagę na sygnały płynące z siebie, zaczynajmy działać nie przy czerwonym alarmie, ale przy żółtym czy pomarańczowym. Chodzisz piąty dzień niewyspana, poproś o pomoc babcię czy partnera. Padasz na twarz i nie masz siły na odrabianie lekcji z dzieckiem, poproś, żeby tym razem spróbowało z tatą albo samo – radzi trenerka. I przekonuje, że wychwycenie odpowiedniego momentu, po którym emocje biorą górę, ułatwia sięgnięcie po swoje zasoby i wyjście z sytuacji.
Równie trudno, może nawet trudniej niż zadbanie o swoje emocje, przychodzi matkom wykrojenie z dnia chwili na wytchnienie. A jeśli się to udaje, prawie zawsze okupione jest poczuciem winy.
– W ogóle to ja mam wyrzut, że ojciec odbiera dzieci, więcej z nimi przebywa, a ja jestem w domu najwcześniej o godz. 18 i mam tyle do zrobienia – relacjonuje kolejna mama i konstatuje, że wspólny czas jest tylko w weekend.
Ale co zrobić, żeby wyobrażenie matki stale dostępnej nas nie zdominowało? Joanna Jaskółka podrzuca całkiem konkretny pomysł. „Zawsze myślałam, że szczytem sprytu jest, kiedy masz umówioną wizytę u dentysty i przychodzisz pół godziny wcześniej, żeby sobie w spokoju posiedzieć” – opisuje na swoim blogu. W poczekalni spotyka matkę jeszcze bardziej przebiegłą. „– To moja stała klientka – tłumaczył lekarz. – Ja jej robię ósemki. Ale to tak oficjalnie, dla rodziny. Bo ona w życiu ósemki nie miała, ale ma trójkę dzieci, więc przychodzi sobie tu poczytać w spokoju”.
Czasem do szczęścia wystarczy postój w drodze do pracy. – Udało mi się wyjechać z domu wcześniej pod pretekstem nawału obowiązków. Spędziłam miłą godzinkę w samochodzie na osiedlowym parkingu odpowiednio oddalonym od domu, oglądając serial i wcinając ciacho naszykowane do zjedzenia w ciągu dnia – opowiada mama próbująca czasem wykroić chwilę tylko dla siebie.
Mówiąc o potrzebach własnych, Joanna Jaskółka przywołuje metaforę wewnętrznego kubeczka.
– Jeśli on jest pełny, jesteśmy spokojni, mamy zaspokojone potrzeby, to zrobimy o wiele więcej. Ale jeśli dwójka dzieci ma akurat histerię, jest zimno, jesteśmy głodne, zmęczone, trzeba zrobić zakupy, a rachunki czekają na opłacenie, to nie mamy pełnego kubeczka, a więc nie oczekujmy od siebie takich samych 100 proc., jak wtedy, kiedy ten kubeczek jest pełen.

Odpuścić? Nigdy

Takie podejście wymaga umiejętności odpuszczania. A od tego znów tylko krok do wyrzutów sumienia.
Joanna Jaskółka przywołuje doświadczenia z blogosfery. – Jak tylko się napisze, że trzeba odpuścić, to pojawia się mnóstwo głosów, że dom brudem zarośnie, że dzieciak będzie zaniedbany. A przecież nie chodzi o to, że nie zamierzasz nic robić, tylko o to, żeby się nie wkręcać w bycie 100-proc. matką na medal – mówi.
Jej czytelniczki to w większości 25–35-latki. Już wśród nich dominuje przekonanie o konieczności bycia supermatką. Symptomatyczne jest też to, że jeśli narzekają, to tylko w wiadomościach prywatnych.
– Przyznanie się do tego, że jest nam ciężko, nie jest mile widziane. „Nie marudź, nie użalaj się, tylko działaj”. Taki dostajemy komunikat zwrotny – mówi Joanna Jaskółka.
Żeby działać, trzeba z siebie wywalić żal, smutek, frustrację, trzeba znaleźć w sobie przestrzeń do poczucia słabości. Otoczenie jednak temu nie sprzyja. Wzór współczesnej polskiej matki? Dzielna, radząca sobie, godząca życie zawodowe z rodzinnym, troszcząca się, zmartwiona, stająca na wysokości zadania po pokonaniu tysiąca przeszkód. Marta Mauer-Włodarczak uważa, że nadal działa to, że kilka pokoleń wstecz wskutek wojen i sytuacji politycznej dzieci wychowały głównie matki.
– Musiały być dzielne, wszystko ogarniać. Rzeczywiste uwarunkowania kształtowały syndrom matki-Polki cierpiącej – ocenia.
– Stawiamy sobie wielkie wymagania, nie pozwalamy na upadki – mówi z kolei Joanna Jaskółka. I przywołuje postać z serialu „Atypowy” o nastolatku z zaburzeniami ze spektrum autyzmu. Jego matka jest z kolei typowa – wszystko ogarnia, próbuje wszystkim dogodzić, wszystkich zadowolić.
– Taka postawa jest charakterystyczna dla kobiet, których matki nigdy nie robiły nic dla siebie, a jeśli robiły, to czuły się winne, bo ich powołaniem było poświęcenie połączone z brakiem przyzwolenia na zadbania o własne szczęście – mówi Marta Mauer-Włodarczak. – Rodzic niepotrafiący o siebie zadbać, sfokusowany tylko na szczęściu dziecka nigdy go nie uszczęśliwi, zrobi z niego co najwyżej (nieświadomie) niewolnika – przestrzega psychoterapeutka.
Matka, która nie daje sobie prawa do odpoczynku, nie nauczy swojego dziecka dbania o siebie i własne potrzeby.
– To tak, jakby siedzieć przed telewizorem z paczką chipsów i opowiadać, jak ważne są uprawianie sportu i zdrowy tryb życia – komentuje Mauer-Włodarczak. – Tak samo jest z akceptowaniem siebie.

Z gołymi rękami

Mamy do dyspozycji blogi parentingowe, książki, spotkania ze specjalistami, doświadczenia innych. Jak to się dzieje, że otoczeni morzem wiedzy błądzimy? Dlaczego oczytane, świadome siebie i swoich potrzeb, wyemancypowane kobiety zastawiają na siebie rodzicielskie sidła?
– Mamy wiedzę, ale nie mamy narzędzi – diagnozuje Joanna Jaskółka. – Nikt nas nie uczył wyrażania emocji, rozmawiania o nich. Dziś wiemy, że to ważne, ale i tak jesteśmy zagubionymi duszyczkami. Idziemy kopać ogródek gołymi rękami, nie mamy grabi ani innych narzędzi. Oczekujemy, że skopiemy całe pole i wściekamy się, że udało się tylko z małą częścią – porównuje Joanna Jaskółka.
Co więcej, nadmiar poradników też może zaszkodzić. Łatwo nabić sobie głowę oczekiwaniami, którym będzie nam potem bardzo trudno sprostać. Co zatem zrobić, żeby nie zwariować?
– Zapytać samego siebie: „Czego potrzebuję?”. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że główna część większości terapii polega na tym, żeby zrozumieć własne potrzeby. Dopóki nie wiemy, czego chcemy, nie nauczymy się stawiania granic – mówi Marta Mauer-Włodarczak.
Kaja Kozłowska proponuje swoim klientom, żeby określili, co jest dla nich ważne w rodzicielstwie, jakie wartości są dla nich fundamentalne.
– Odpowiedzi są przeróżne: dla niektórych to bezpieczeństwo, dla innych kreatywność, samodzielność albo zaufanie – wylicza. Jaka z tego korzyść? – Jak wiesz, co jest dla ciebie najważniejsze, na coś innego kładziesz akcent, dostosowujesz podejście do dziecka do swojej hierarchii wartości – przekonuje. Jeśli najistotniejsze okaże się bezpieczeństwo, łatwiej będzie odpuścić coś, co jest na liście niżej.
I to już będzie opowieść o rodzicach dobrych, a nie idealnych w każdym calu.