W poniedziałek opisaliśmy kulisy złożenia dymisji przez prezesa Najwyższej Izby Kontroli Mariana Banasia. Dymisji, na którą naciska ekipa rządząca. Ta sama, która ledwie trzy miesiące wcześniej wybrała go na to stanowisko. W DGP pokazaliśmy, jak wyglądało składanie dymisji do marszałek Sejmu Elżbiety Witek, która według naszych licznych informatorów dotarła do niej w piątek nieformalnym kanałem. Pismo zostało Banasiowi zwrócone.
Wraz z projektem dymisji w formie, której oczekiwał od niego PiS. Oba dokumenty różni zasadniczo jedna kwestia. Ten, który miał ponownie złożyć, zawierał wskazanie mechanizmu sukcesji. Osobę, która zastąpi Banasia, czyli wiceprezesa NIK i byłego posła PiS Tadeusza Dziubę.
Przez trzy dni ujawnialiśmy kulisy dymisji prezesa NIK, która – gdyby została formalnie zarejestrowana w kancelarii Sejmu – ucięłaby przynajmniej jeden z ważnych wątków politycznych sprawy Mariana Banasia. Podawaliśmy jednak, że do kancelarii formalnie ona nie wpłynęła. Stała się raczej przedmiotem nieformalnego targu na linii PiS – szef NIK. Od poniedziałku Izba nie wydała w sprawie opisanej przez DGP historii żadnego komunikatu. Wczoraj w oświadczeniu wideo do sprawy swojej dymisji odniósł się sam zainteresowany. I powiedział jasno: byłem gotów „złożyć rezygnację z urzędu”. To potwierdza podawane przez DGP informacje.
Centrum Informacyjne Sejmu i jego rzecznik Andrzej Grzegrzółka wydali w poniedziałek, po pierwszych naszych informacjach, oświadczenie. Pytania wysłaliśmy przed publikacją, ale odpowiedzi, zanim do nas dotarły, dostały najpierw inne media. Pominę tutaj kwestię profesjonalizmu, którego Kancelaria Sejmu wymaga od dziennikarzy. Małostkowym byłoby też wyciąganie rzecznikowi sprawy lotów byłego marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego, gdy dziennikarze byli karmieni kłamstwami, by ostatecznie potwierdziły się ich informacje, a nie CIS. Rzecznik nie wysłał do nas sprostowania, a jedynie oświadczenie, w którym podawane są „dane”, których w żadnym tekście nie publikowaliśmy. Przeciwnie. Podawaliśmy, że dokument z dymisją nie został przekazany do sekretariatu marszałek Witek, bo wówczas musiałby być oficjalnie zarejestrowany, zaś rezygnacja stałaby się faktem. Teraz marszałek Sejmu twierdzi, że nie widziała go ani nic nie odsyłała prezesowi NIK. Nie jesteśmy w stanie zajrzeć do jej gabinetu, aby skonfrontować się z takim oświadczeniem. Rozumiemy je, bo oficjalne przyznanie się, że dymisja była, nie tylko politycznie kompromituje Elżbietę Witek i jej formację polityczną, ale również może sprowadzić na nią problemy natury prawnej. Jakie bowiem uprawnienia ma marszałek do tego, żeby nie przyjąć rezygnacji, którą na urzędowym papierze, z odręcznym podpisem, składa szef NIK? Przypomnijmy, że te wszystkie wątpliwości dotyczą drugiej osoby w państwie. Druga osoba w państwie nie może przecież kłamać i manipulować.
Chcąc zweryfikować raz jeszcze opisywaną przez nas wersję wydarzeń, poprosiliśmy CIS o udostępnienie księgi wejść do Sejmu oraz pokazanie monitoringu z dnia, kiedy wysłannik Mariana Banasia – według ustaleń DGP – miał przyjechać do Sejmu. Nasi informatorzy wskazują, że opuścił budynek po godzinie 11. To wystarczająca liczba danych, by sprawę jednoznacznie wyjaśnić.
Parlament jest dzisiaj naszpikowany kamerami, bez trudu można prześledzić poruszanie się po nim każdej osoby. CIS odesłał nas jednak do poniedziałkowego oświadczenia. Nagranie z monitoringu zapewne wkrótce zostanie zastąpione zapisem z kolejnych dni, więc tego dowodu możemy już nigdy nie zobaczyć. Księga wejść do Sejmu nie zniknie jednak tak łatwo.
Uznaliśmy również, że o tak ważnej dla PiS decyzji jak dymisja Mariana Banasia musi wiedzieć więcej osób w partii. Pytaliśmy wysoko postawionych polityków – jeszcze przed publikacją – czy taka sytuacja miała miejsce. Uzyskaliśmy potwierdzenie i przyznanie, że należało rezygnację przyjąć, ogłosić publicznie i jednocześnie zaapelować do prezesa NIK o wskazanie następcy, aby instytucja mogła normalnie funkcjonować. Jak wiemy, tak się jednak nie stało, a szef Izby trwa na stanowisku i zamierza na nim pozostać.
Jeszcze kilka dni temu wydawało się, że główny wątek sprawy Mariana Banasia to ustalenia CBA i zawiadomienie do prokuratury z podejrzeniem popełnienia przez niego przestępstwa polegającego na składaniu nieprawdziwych oświadczeń majątkowych czy zatajaniu źródeł dochodu. Prezes NIK odrzuca te zastrzeżenia, a szef CBA odrzuca jego uwagi. Teraz już tylko prokuratura i ewentualnie sąd wyjaśnią, jak było naprawdę. Doszliśmy jednak też do sytuacji, w której na Mariana Banasia trwa nagonka i to nie ze strony mediów, a osób, które swoimi głosami i decyzjami najpierw powierzały mu stanowisko wiceministra finansów, później szefa Krajowej Administracji Skarbowej, ministra finansów, a wreszcie prezesa NIK. Pomijając samego szefa tej instytucji i spraw, które może mieć za kołnierzem, jest to nacisk na konstytucyjny organ i próba wymuszenia decyzji przez ludzi, którzy nie mają do tego żadnego umocowania. Banaś twierdzi, że trwa atak na jego rodzinę. I że atak ten ma na celu wymuszenie jego ustąpienia. To nie są metody demokratycznego państwa prawa. Za chwilę może się okazać, że sympatia opinii publicznej powoli przesuwa się w stronę szefa NIK. Na pewno zaś sympatii nie wzbudzi kwestia uderzania w kolejny konstytucyjny organ. W tym momencie tylko ujawnienie raportu z kontroli CBA da opinii publicznej możliwość wyrobienia sobie w tej sprawie zdania. Nawet jeśli jest on druzgocący dla prezesa NIK, nic nie uzasadnia formy, z jaką próbuje się go nakłonić do odejścia z urzędu.