Etiopia, przez lata trawiona przez wojny i korupcję, od niedawna pisze swoją historię sukcesu. Jej główny autor właśnie został uhonorowany Pokojową Nagrodą Nobla.
okładka Magazyn 18 października 2019 r / Dziennik Gazeta Prawna
Etiopia jest fenomenem na skalę światową. Jej premier Abiy Ahmed Ali, najmłodszy przywódca na kontynencie afrykańskim, rozwiązuje problemy z prędkością godną pokojowego Nobla. W zaledwie półtora roku od objęcia urzędu udało mu się zakończyć wojnę z Erytreą i wprowadzić kraj na ścieżkę prodemokratycznych reform. Tydzień temu docenił to Norweski Komitet Noblowski. Ale to nie wszystko. Podczas gdy demokracja na całym świecie przechodzi większe i mniejsze kryzysy, w Etiopii właśnie przeżywa rozkwit. – Zrobiliśmy się bardzo rozpolitykowani. Każdy, kto może, śledzi informacje w telewizji i internecie – mówi Haile Mariam, kiedy siedzimy przed telewizorem w jego domu w Lalibeli.
Mój rozmówca – jak sam podkreśla z dumą – spędza przed TV prawie każdy wieczór, oglądając programy publicystyczne. – Do niedawna wszystkie programy informacyjne mieliśmy ze Stanów Zjednoczonych, bo tam można było mówić prawdę, a tu nie. Do USA wyjechała większość intelektualistów w czasach reżimu – zaznacza Haile. Wrócą? – Wracają. Ten mężczyzna właśnie wrócił po 27 latach na wygnaniu – mój rozmówca pokazuje na bohatera jednego z programów nadawanych po amharsku. – To wielki intelektualista. Premier ściągnął go z powrotem do kraju. Teraz jest spokojnie, ale nikt nie wie, czy to się za moment nie zmieni. Mamy poczucie niepewności – przyznaje.

Pokoju nie robi się w tydzień

Szef rządu, nazwany przez swoich rodaków „doktorem Abiy”, jest Oromem. Informacja ta jest kluczowa dla zrozumienia, dlaczego zaledwie kilka miesięcy po jego dojściu do władzy udało się rozwiązać tlący się od 20 lat konflikt z sąsiednią Erytreą. Mimo że Oromowie stanowią w Etiopii najliczniejszą grupę etniczną, do tej pory ich wpływ na politykę państwa był praktycznie żaden. Monopol na władzę mieli Tigrajczycy zamieszkujący region na północy, przy granicy z Erytreą, która niepodległość od Addis Abeby ogłosiła w 1993 r. Zbuntowani Erytrejczycy byli wcześniej towarzyszami broni Tigrajczyjów w komunistycznej partyzantce. Sąsiedzi z zagranicy nigdy nie mogli wybaczyć im zdrady. – Oni widzieli interes w podtrzymywaniu tego konfliktu. Nie chcieli odpuścić spornych terytoriów. Doktor Abiy jako Orom nie widział w tym większego sensu. Szybko zakończył spór, zgodził się oddać sporne tereny i otworzyć granice – mówi Abe ze studenckiego miasta Gonder.
Tigrajczycy, chociaż stanowią zaledwie 6 proc. mieszkańców, rządzili krajem przez dekady. – Udawało im się utrzymać długo przy władzy, bo postępowali zgodnie z zasadą „dziel i rządź”. Czasami dawali coś Amharom (stanowią ok. 27 proc. populacji kraju – red.), tylko po to, by nastawić ich przeciwko Oromom – dodaje Abe, który sam jest Amharem. Jak podkreśla, to się zmieniło, gdy premierem został Abiy Ali.
Jego entuzjazm studzi pochodząca z Izraela Ofir, mieszkająca w Etiopii od kilku lat. Przyjechała tam, aby przygotować kilkutysięczną społeczność żydowską w Gonder do wyjazdu do Izraela, ale władze w Tel Awiwie na ostatniej prostej wycofały się z tego planu. Mimo to Ofir postanowiła zostać w Etiopii. – Pokoju nie robi się w tydzień. Tigrajczycy są rozżaleni, że konflikt się zakończył, są głodni krwi. Oni uważają, że sporne tereny im się należą – podkreśla. Kolejny problem to nagłe odcięcie regionu od dobrodziejstw płynących ze stolicy. Rządzący krajem Tigrajczycy przez lata przyciągali na swoje tereny kapitał, nie szczędzili pieniędzy na inwestycje publiczne. Widać to gołym okiem w Mekelie, głównym mieście regionu, które na tle innych etiopskich miast wyróżnia się zamożnością. Tigrajczycy nie potrafią ukryć rozgoryczenia. Podczas gdy w większości regionów królują portrety doktora Abiy, w Tigraju widać wyłącznie wizerunki jego poprzedników. – Oni nienawidzą nowego premiera. Wielu Etiopczyków boi się, że zostanie on zamordowany. Na dodatek Tigrajczycy chcą się odseparować od reszty kraju. Wojna wisi w powietrzu – dodaje Ofir.
– Mamy teraz żałować Tigrajczyków? – pyta retorycznie Hajle Mariam z Lalibeli, świętego miasta dla etiopskich ortodoksyjnych chrześcijan. Podkreśla, że mieszkańcy Tigraju przez lata nadużywali władzy zdobytej w czasie walk w komunistycznej partyzantce. – Przed przyjściem nowego premiera w kraju panowała wielka niesprawiedliwość. Pieniądze szły do kieszeni kilku osób i ich rodzin z Tigraju. Teraz premier wszystkim daje po równo – mówi Haile. – On chce, byśmy znowu wszyscy czuli się Etiopczykami, jak za czasów wojny z Włochami – dodaje mój rozmówca, nawiązując do inwazji Włochów na Abisynię w latach 30. XX w., po której kraj znalazł się pod okupacją. Haile Mariam sam wywodzi się z ludu Amharów, drugiej najliczniejszej grupy etnicznej w państwie. Zaznacza, że docenia to, iż nowy premier, sam będąc Oromem, nikogo nie faworyzuje. – Wypuścił z więzienia więźniów politycznych. Zreformował armię, znosząc w niej monopol Tigrajczyków. Teraz mamy generałów ze wszystkich regionów. Mamy też inwestycje zagraniczne, dzięki czemu odnotowujemy najwyższy wzrost gospodarczy w Afryce – wylicza Hajle Mariam, ciągle zerkając na program w telewizji.
Kiedy rozmawiamy, zbliża się Boże Narodzenie (obchodzone zgodnie z kalendarzem juliańskim 7 stycznia) i do miasta nadciągają tysiące pielgrzymów z całego kraju, by modlić się w słynnych, wykutych w skałach kościołach. Dla większości nie ma miejsca w domach, koczują więc na ulicach całymi rodzinami, w zaaranżowanych naprędce namiotach z plastikowych toreb, kamieni i patyków. Pielgrzymi przybywają do miasta ze swoimi kozami i krowami, które w ramach świątecznej uczty zostaną zabite i zjedzone.
Ale tłumy na ulicach nie są w etiopskich miastach rzadkością. Kraj ma najszybciej rosnącą populację na świecie, co obok znaczącego odsetka młodych ludzi i niewyczerpanych zasobów siły roboczej oznacza również przeludnienie miast, głód ziemi i zagrożenie katastrofą ekologiczną. Zgodnie z danymi Banku Światowego Etiopia liczyła w 1970 r. mniej niż 30 mln mieszkańców. Dzisiaj jest ich już ponad 105 mln. Rosnące na przestrzeni lat zapotrzebowanie na grunty rolne doprowadziło do masowej wycinki lasów. Zielony krajobraz przez lata był stopniowo wypierany przez rolniczy pejzaż. Na początku XX w. lasy stanowiły 35 proc. powierzchni kraju, tymczasem na początku tego stulecia było to zaledwie 4 proc. Dzisiaj zaoraną ziemię można zobaczyć nawet na bardzo stromych wzgórzach. Na dodatek w górzystej Abisynii wymywanie gleb postępuje z zawrotną prędkością. Nie pomagają susze w porze suchej i powodzie w deszczowej. Wielu rolników, nie mogąc dłużej uprawiać swojej ziemi, opuszcza rodzinne wioski i przenosi się wraz z rodzinami do slumsów pęczniejących już od migrantów. Aby temu zaradzić, rząd premiera noblisty zainicjował w lipcu „zieloną strategię”. Jej najbardziej spektakularnym elementem było posadzenie jednego dnia 350 mln nowych drzew – akcja, którą przywódca zapewnił sobie rozgłos i sympatię ekologów na całym świecie. Do końca października łącznie ma zostać zasadzonych 4,7 mld drzew. Eksperci zwracają uwagę, że chociaż inicjatywa nie jest pozbawiona sensu, to żeby rośliny przetrwały, potrzebny jest wysiłek na ogromną skalę. Nowe drzewa pojawiają się podobno codziennie. Wolontariusze każdego dnia sadzą 100 drzewek.

Abisyńska odwilż

Miałam okazję rozmawiać z Etiopczykami zanim jeszcze ich premier otrzymał nagrodę Nobla. Było to dokładnie sześć miesięcy po zakończenia konfliktu z Erytreą i 10 od objęcia urzędu przez Abiy Alego. Przyjęcie przez niego sterów w państwie było w etiopskiej polityce fenomenem, bo historia kraju obfituje w zamachy stanu i krwawe rebelie. Tymczasem w kwietniu zeszłego roku do zmiany władzy doszło bez rozlewu krwi. Abiy Ali jako członek zdominowanego przez Tigrajczyków Etiopskiego Ludowo-Rewolucyjnego Frontu Demokratycznego został wskazany przez wodzowską partię na premiera. Dyktatorzy z partii nie mieli już pomysłów, jak zaradzić rosnącemu niezadowoleniu w kraju. Bunty mieszkańców wsi i niepokoje studentów w miastach trwały od trzech lat. Nędza i niesprawiedliwość sprawiły, że ludzie przestali się bać represji, więzienia i stanu wyjątkowego, po które przez lata sięgali autokraci.
Bezpośrednim powodem buntu była grabież ziemi, która dotykała przede wszystkim Oromów. W największym stopniu dotyczyła ona stolicy kraju Addis Abeby – ziemia wokół miasta była przejmowana przez urzędników pod budowę kolejnych inwestycji. Kiedy Amharowie, którym problem również zaczął doskwierać, dołączyli do Oromów, Tigrajczycy nie mieli wyjścia, jak oddać władzę Abiy Alemu. Nie wiedzieli jednak, że przekazują stery w państwie politykowi o wielkich reformatorskich ambicjach. 41-letni filozof z tytułem doktora, mówiący w czterech językach, były partyzant, z doświadczeniem w armii, parlamencie i rządzie, od razu zabrał się do reform. Zniesienie stanu wyjątkowego, amnestia dla więźniów politycznych, zabezpieczenie praw rdzennej ludności, reformy w wojsku, wprowadzenie parytetu płci w rządzie, prywatyzacja państwowych przedsiębiorstw – doktor Abiy pruł ze zmianami z prędkością światła. Został również przywódcą Etiopskiego Ludowo-Rewolucyjnego Frontu Demokratycznego. W swoim ugrupowaniu ma jednak wrogów, którzy uważają, że wejściem na drogę demokratycznych reform Abiy Ali burzy dotychczasowy porządek. To właśnie oni, członkowie partii premiera, najgłośniej krytykują zmiany w państwie. Ale sceptyczni są także niektórzy niezależni obserwatorzy. Zwracają oni uwagę, że masowe zwalnianie z więzień świadczy o tym, że premier wchodzi do sądów obrotowymi drzwiami, bez poszanowania niezależności wymiaru sprawiedliwości. Efekt jest jednak taki, że dzisiaj w kraju nie ma ani jednego dziennikarza siedzącego w więzieniu. A za wytykanie premierowi jego błędów nikt nie zostaje pozbawiony wolności.
Wzrost gospodarczy to nie tylko zasługa nowego premiera, lecz przede wszystkim jego autokratycznych poprzedników. Reżim rebeliantów, którzy na początku lat 90. wyznawali komunizm, godził polityczny zamordyzm z kapitalizmem. Ich strategia okazała się sukcesem, bo etiopskie PKB za ich rządów biło światowe rekordy – rosło rocznie w porywach do 9 proc. Ale niewielu Etiopczyków doświadczało na własnej skórze sukcesu gospodarczego. Często podkreśla się, że problemem krajów rozwijających są szczególnie duże nierówności ekonomiczne – widok rzesz żebraków w otoczeniu luksusowych samochodów na ulicach w etiopskich miastach nie jest czymś niezwykłym. Poza większymi ośrodkami takimi jak Addis Abeba czy Gonder, gdzie mieszka bardzo wąska w Etiopii klasa średnia, biedy doświadczają niemal wszyscy. 80 proc. mieszkańców kraju to pasterze i rolnicy. A na wsi normą jest życie za mniej niż dolara dziennie. Etiopczycy nie mają dobrych doświadczeń z zagranicznymi inwestorami. Za czasów reżimu z powodu dzierżawy ziemi pod inwestycje wysiedlano ludność rdzenną. Zagraniczny kapitał oznacza dla lokalsów miejsca pracy, ale tylko sezonowej, a całe know-how pozostaje w rękach specjalistów z Zachodu oraz – coraz częściej – z Chin. Zielona inicjatywa premiera ma zapobiec pustynnieniu kraju i utracie ziemi przez jej mieszkańców. Jednak żyzne afrykańskie ziemie od lat są obiektem zainteresowania światowych koncernów – Abisynia, ze swoim bardzo liberalnym prawem dzierżawy, nie jest wyjątkiem.

Nobel na zachętę

Po ogłoszeniu laureata tegorocznej Pokojowej Nagrody Nobla pojawiły się głosy podobne do krytyki, którą można było usłyszeć po przyznaniu jej Barackowi Obamie, zaledwie dziewięć miesięcy po tym, jak został prezydentem USA: że jest ona trochę na wyrost, że etiopski premier wciąż ma wiele do zrobienia. Etiopczycy co prawda ogłosili wycofanie się z regionu wokół miasta Badme, które było punktem zapalnym w wojnie z Erytreą, ale do dzisiaj stacjonują tam wojska. Abiy Ali zapowiedział też wiele demokratycznych reform, ale większość z nich nadal czeka na wdrożenie. Sam Komitet Noblowski tłumaczy, że nagroda nie jest przyznawana za dokonania z przeszłości, lecz za działania, które obecnie mają znaczenie dla procesu pokojowego. Ma być ona zachętą do dalszych wysiłków. – W Etiopii, nawet jeśli wiele pozostało do zrobienia, Abiy Ahmed Ali zainicjował ważne reformy, które wielu obywatelom dają nadzieję na lepsze życie i jaśniejszą przyszłość – mówiła przewodnicząca Norweskiego Komitetu Noblowskiego Berit Reiss-Andersen, ogłaszając nazwisko laureata. To, czy Abiy Ali jest przywódcą na miarę wyzwań swojego kraju, dopiero się okaże. Najbliższym poważnym testem będą przyszłoroczne wybory parlamentarne. Najprawdopodobniej pierwsze prawdziwie wolne i demokratyczne od 2005 r.