Trump znalazł język, którym skutecznie komunikuje się ze związkowcami. Jego oponenci budują narracje dotyczące gospodarstw domowych.
Pomimo tego, że co najmniej od czterech dekad zdominowane przez republikanów w konserwatywnych stanach legislatury sukcesywnie ograniczają wpływy związków zawodowych, poparcie Amerykanów dla nich utrzymuje się na wysokim poziomie. Ich działacze są też kluczowymi postaciami w wewnętrznej rywalizacji Partii Demokratycznej.
Co ciekawe: o ile członkowie związków zawodowych od czasów Franklina D. Roosevelta głosowali w znakomitej większości na demokratów, o tyle w ostatnich latach ta tendencja się zmienia. Szczególnie odkąd Donald Trump, jeszcze jako kandydat na prezydenta, spotykał się z ich przedstawicielami, wsłuchiwał się w to, co mieli do powiedzenia i pod ich wpływem budował swój wyborczy program.
O ile w 2012 r. Barack Obama pokonał republikanina Mitta Romneya przewagą 20 pkt proc. wśród członków związków zawodowych, to już w 2016 r. Hillary Clinton miała o tylko 9 pkt więcej niż Trump w tej grupie. Na stronę obecnego prezydenta przeszli głównie ci, których rozczarowały wyniki demokratycznych prawyborów i przegrana senatora Berniego Sandersa, deklarującego się jako socjaldemokrata w stylu skandynawskim. Clinton za bardzo kojarzyła im się z Wall Street i światem wielkiego biznesu.
„Wydaje mi się, że demokraci odrobili lekcję sprzed trzech lat. Wiedzą, że jeśli nie podejmą tematów ekonomicznych dotyczących pracobiorców oraz praw pracowniczych, nie tylko nie wygrają wyborów prezydenckich, ale nie zostaną nawet kandydatami swojej partii. Dlatego większość przyjęła narrację opowiadania o gospodarce z perspektywy pojedynczego gospodarstwa domowego i jego wyzwań” – powiedział po roboczym obiedzie zorganizowanym niedawno w Waszyngtonie dla polityków i związkowców Richard L. Trumka, szef American Federation of Labor and Congress of Industrial Organizations (AFL-CIO). To największa amerykańska centrala związkowa. Zrzesza 54 organizacje, do których zapisanych jest 10 mln osób.
Przed demokratycznymi prawyborami, które zaczną się w lutym przyszłego roku, walka o ten elektorat toczy się między dwiema frakcjami partii. Jeden reprezentuje wczesny faworyt tej kampanii i wielki przegrany poprzedniej, czyli Sanders. Po piętach depcze mu senator Elizabeth Warren, specjalistka od upadłości konsumenckiej. Drugą frakcję reprezentują centryści. Czyli były wiceprezydent Joe Biden i senator Kamala Harris. Oboje nie są tak bardzo skłonni do popierania postulatów pracowniczych. Sprzeciwiają się na przykład delegowaniu przedstawicieli pracobiorców do zarządów przedsiębiorstw, o co apelują Sanders i Warren. Co więcej, Biden jest też przeciwko uniwersalnemu państwowemu systemowi opieki zdrowotnej (tzw. single payer) i obstaje przy komercyjnym systemie ubezpieczeń, a ten temat zdaje się wychodzić na pierwszy plan w kampanii. Jeżeli demokraci nie wynegocjują między sobą propracowniczej agendy, część rozczarowanych wyborców znowu zagłosuje na Trumpa.
Amerykańska opinia publiczna zdaje się bardziej przychylna związkom zawodowym. 60 proc. badanych w zeszłorocznym sondażu dla „New York Timesa” nie zgadza się na pozbawienie ich możliwości grupowych negocjacji z pracodawcą. W sprawie ewentualnego zmniejszania pensji 57 proc. obywateli jest temu przeciwnych. Ograniczanie poborów znalazło najwięcej zwolenników w grupie zarabiającej powyżej 100 tys. dol. rocznie: 45 proc. najbogatszych wśród badanych obcięłoby płace w budżetówce. Amerykanie nie uważają też, by związki zawodowe były zbyt silne. Tylko 37 proc. respondentów uznało, że mają zbyt duży wpływ na politykę, a 48 proc. uznało go za właściwy lub zbyt mały. W 1981 r., kiedy prezydent Ronald Reagan zwolnił z pracy strajkujących kontrolerów lotniczych, 60 proc. uważało, że związki są zbyt silne.
Chociaż cieszą się one rosnącą przychylnością opinii publicznej, nie są wolne od wad. Przede wszystkim polityzacji i biurokratyzacji. Jaskrawym tego przykładem jest publiczna edukacja w Stanach. Pracownicy tego sektora zrzeszają się w dwóch organizacjach: w Narodowym Stowarzyszeniu Edukacyjnym (National Education Association, NEA) i w Amerykańskiej Federacji Nauczycieli (American Federation of Teachers, AFT).
Samo NEA ma prawie 3 mln członków i roczny budżet w wysokości niemal 400 mln dol. Zatrudnia ok. 900 osób, z czego połowa zarabia ponad 75 tys. dol. rocznie. Nie należy nawet do wspomnianej wcześniej centrali AFL-CIO. Zrzeszona tam za to jest AFT, która liczy 900 tys. członków, a jej budżet wynosi 200 mln dol. Obydwa związki w ciągu ostatnich 20 lat przeznaczyły na finansowanie kampanii wyborczych ponad 60 mln dol., z czego 90 proc. trafiło do kieszeni kandydatów demokratycznych.