Mike Pence po rozmowach dwustronnych w Pałacu Prezydenckim wspomniał o tym, o czym mówiło się od paru dni. O deklaracji zniesienia wiz. W mediach, niezależnie od politycznych sympatii, zapanował wielki entuzjazm. Amerykanie wreszcie to zrobią. Po 30 latach naszych wysiłków.
Prawda jest jednak taka, że to nie jest żadna przysługa ani gest. Po prostu kończy się długi proces, na jaki ani Donald Trump, ani wiceprezydent Pence nie mieli wpływu. Amerykański polityk numer dwa stwierdził podczas konferencji prasowej, z dużą ostrożnością, że rząd wkrótce „nominuje Polskę do programu o ruchu bezwizowym”. Owszem, rząd nominuje, ale to Kongres będzie podejmował decyzję. Na podstawie tego, czy ilość odrzuconych wniosków o promesę z Polski spadła w roku fiskalnym, który kończy się 30 września, poniżej 3 proc. Amerykanie wszystko policzyli i pewnie im wyszło, że się tym razem zmieścimy. Wówczas oni uruchomią procedury. Ale Pence chciał sprawić wrażenie, jakby to był sukces administracji Donalda Trumpa. A jest to sukces tej administracji na jednym odcinku: strategii komunikacyjnej, jaką przedsięwzięła ambasador Georgette Mosbacher. Szefowa placówki USA w Warszawie długo namawiała Polaków, żeby składali wnioski aplikacyjne, nawet jeśli nie planują podróży. Adresatem była grupa ludzi, którzy mają stabilną pracę w Polsce, a ryzyko, że przedłużą swój pobyt w Stanach, jest zerowe. Stąd przekonanie dyplomacji USA, że w tym roku zmieścimy się w owych mitycznych już 3 proc.
Wiceprezydent podczas konferencji prasowej kilkakrotnie podkreślał, że Polskę i Stany Zjednoczone łączy specjalna więź, którą można nazwać – i tu użył polskiego słowa – nawet rodzinną. Trochę jednak w tej patetycznej przemowie sprawiał wrażenie prymusa, który zapomniał o klasówce i dopiero na ostatniej przerwie przeglądał Wikipedię. Powtórzył slogany o tym, że Waszyngton z Warszawą łączą wspólni bohaterowie, czyli Tadeusz Kościuszko i Kazimierz Pułaski. Wspomniał, iż 10 mln Amerykanów jest polskiego pochodzenia, a obydwa narody łączy przywiązanie do wolności. Podkreślał też wyjątkowość polsko-amerykańskiego sojuszu militarnego w ramach NATO, chwaląc Warszawę za to, że jest jedną z ledwie kilku stolic, które spełniają umówiony pięć lat temu próg 2 proc. PKB w wydatkach na armię.
Problem z odrobionymi przez prymusa lekcjami pojawił się, gdy amerykański dziennikarz zapytał Pence’a o to, czy ten rozmawiał z Andrzejem Dudą na temat bilansu jego działalności w sprawie niezależności sądownictwa, rządów prawa oraz poszanowania praw mniejszości seksualnych w Polsce. Wiceprezydent zaczął kluczyć. Podziękował prezydentowi Dudzie za wzmocnienie sądownictwa i szybko zmienił temat, i po raz drugi powtórzył historię o 2 proc. PKB wydawanych na wojsko. Pence zdaje się nie wiedzieć, że dyplomacja zarówno Baracka Obamy, jak i Donalda Trumpa naciskała na Warszawę w sprawie przestrzegania zasady trójpodziału władzy, kiedy rząd Prawa i Sprawiedliwości zainicjował reformy sądownictwa. Do tak oczywistego pytania, bo to, że ono padnie, można było przewidzieć, amerykański polityk powinien był być przygotowany. Brak wiedzy wskazuje na to, że jego wizyta uszyta była dosłownie w ostatniej chwili. Żeby po odwołaniu podróży przez Trumpa nie doszło do dyplomatycznej katastrofy. Mike Pence potwierdził, że w amerykańskim systemie konstytucyjnym stanowisko wiceprezydenta jest trzeciorzędne albo – jak powiedział jego poprzednik z lat 30. John Nance Garner – nie jest warte więcej niż wiadro ciepłego moczu. Od woli prezydenta jedynie zależy, czy numer dwa jest wtajemniczany w cokolwiek. Joe Biden był, Obama traktował go jak mentora i przewodnika. Ale już Harry Truman w dniu, w którym po śmierci Roosevelta zostawał głową państwa, nie wiedział nic o Projekcie Manhattan.
Reszta spraw, o których była mowa w warszawskich negocjacjach między delegacjami, w zasadzie nie wnosi żadnego przełomu. Dalej nie wiemy, jak w szczegółach będzie wyglądało zwiększenie amerykańskiego kontyngentu wojskowego w Polsce. Nie padły słowa, czy będzie to obecność stała, rotacyjna czy też trwała. Pojawił się pogląd, że Amerykanie uzależniają konkretne decyzje od tego, ile Polska jest w stanie wyłożyć pieniędzy. Ale Warszawie nie udaje się cały czas pozyskać na ten cel środków. Dlatego konkretne deklaracje na temat tego, czym ma być Fort Trump, są cały czas odkładane. Pence nabrał wody w usta i „w sprawie szczegółów” odesłał dziennikarzy do Pentagonu, którego przedstawicieli podczas wizyty wiceprezydenta w Polsce... nie było.
Zostaje wreszcie deklaracja, że dostawy gazu LNG ze Stanów Zjednoczonych zostaną zwiększone o 50 proc. do 7,5 mln m sześc., terminal w Świnoujściu będzie rozbudowywany i powstanie drugi, pływający, u wybrzeży Trójmiasta. Ale to wiedzieliśmy i bez uroczystej wizyty wiceprezydenta Pence’a.