Konieczna jest komisja śledcza, a po wyborach audyt służb specjalnych”. „Sprawę taśm prawdy jest w stanie wyjaśnić tylko komisja śledcza działająca przy otwartej kurtynie”. „Rząd za nic ma prawo, konstytucję, demokrację, ukrywa prawdę, jest doszczętnie skompromitowany i ośmieszony”. „Jeśli nie w tej sprawie, to w jakiej sprawie Sejm ma powoływać komisję śledczą?”.
Brzmi jak komentarze polityków Platformy Obywatelskiej do ujawnionych w ostatnich dniach listów, które skazany w aferze taśmowej Marek Falenta wysłał do najważniejszych osób w państwie: prezydenta Andrzej Dudy, premiera Mateusza Morawieckiego oraz prezesa Prawa i Sprawiedliwości Jarosława Kaczyńskiego. Jednak nie. To słowa polityków obecnej ekipy rządzącej. Mają cztery, pięć lat, a ich autorami są odpowiednio poseł Marek Opioła, szef sejmowej komisji do spraw służb specjalnych, obecny minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak, sam Jarosław Kaczyński i dzisiejszy minister koordynator służb specjalnych Mariusz Kamiński.
Dla nich w ostatnich tygodniach Falenta nie jest już wiarygodny, a jego zasługi w obnażaniu prawdy o rządach koalicji PO-PSL też nie są specjalnie doceniane. Jest skazany na dwa i pół roku więzienia. Żadna działalność biznesowa nie dała mu takiej sławy jak sprawa nagrań najważniejszych polityków i biznesmenów w Polsce. Statusu miliardera nigdy nie udało mu się zdobyć, ale w szczytowym momencie miał majątek liczony w setkach milionów złotych. Rok przed wybuchem afery znalazł się na 67. miejscu Listy najbogatszych Polaków „Wprost”.
Przygodę z biznesem zaczął w wieku 22 lat od pracy w KGHM. Trzy lata później miał już własną spółkę Electus, która zajmowała się obrotem m.in. długami szpitali. Firma dobrze sobie radziła i po kilka latach Falenta zainkasował z jej sprzedaży 450 mln zł. Później stworzył własny fundusz inwestycyjny i został udziałowcem wielu spółek giełdowych, m.in. zajmującej się produkcją wyrobów gumowych ZWG czy działającej w branży telekomunikacyjnej HAWE.
Pochodzący z Lublina przedsiębiorca zaczął być w mediach przedstawiany jako giełdowy rekin, chociaż skala jego biznesów przy największych graczach pokroju Jana Kulczyka, Michała Sołowowa czy Zygmunta Solorza była niewielka. W 2013 r. został udziałowcem spółki Składywęgla.pl. Rok później tygodnik „Wprost” opublikował pierwsze nagrania, a wkrótce Falenta, jego szwagier i nagrywający kelnerzy zostali zatrzymani. Mózgiem operacji media ochrzciły biznesmena, chociaż przez pięć lat od wybuchu afery przybyło pytań, czy był głównym rozgrywającym, czy tylko słupem ludzi, którzy do dzisiaj nie są znani.
Dzisiaj Falenta zyskuje w oczach opozycji. Tej paliwo do odświeżenia sprawy dały listy, w których twierdzi on, że PiS miał wiedzę o nagrywaniu, zanim stała się ona publiczna, i że polityk tej partii, były skarbnik Stanisław Kostrzewski, nakłaniał go do kontynuowania procederu. Ma żal – pisząc do Jarosława Kaczyńskiego w liście opublikowanym przez „Gazetę Wyborczą” – że „od kilku lat ludzie z Pana politycznego obozu mamią mnie obietnicami pomocy, ułaskawienia i amnestii”. Do prezydenta w liście opisanym przez „Rzeczpospolitą” przypomina kwestię ułaskawienia i zapowiada, że jeśli nie dojdzie do porozumienia z głową państwa, to ujawni listę osób, które uczestniczyły w aferze.
Falenta nie jest w żadnej mierze wiarygodny, ale to nie znaczy, że państwo, które już raz skompromitował, ma lekceważyć to, co przekazał w listach. Oskarżenia, które sformułował pod adresem najważniejszych polityków obecnej ekipy rządzącej, i szantaż, jakiego dopuścił się wobec prezydenta, nie powinny zostać bez reakcji. Biznesmen zdążył już wybuch afery bezpośrednio i pośrednio przypisać Donaldowi Tuskowi, który miał zostać uprzedzony o nagraniach. W wywiadzie dla „Wprost” bez ogródek mówił, że za nagraniami stoi „człowiek z otoczenia Tuska, ważna postać w CBŚ, a potem w CBA. To on i jego ludzie namówili Łukasza N., żeby nagrywać”. Nietrudno zgadnąć, o kogo chodzi, bo opis ten idealnie pasuje do Pawła Wojtunika – w czasie prowadzenia nagrań szefa CBA, a w przeszłości także dyrektora CBŚ. Sam Wojtunik został podsłuchany podczas rozmowy z ówczesną wicepremier Elżbietą Bieńkowską.
Falenta wskazuje też na swoją współpracę z delegaturami ABW i CBA. Wymienia nazwiska funkcjonariuszy i znów podkreśla, że praca „studia nagraniowego” była im znana. W liście do prezydenta wymienia personalia agentów, wskazuje, że przekazał im nagrania i co mieli zrobić z nimi później. Liczba osób z kręgu obecnej władzy, które o fakcie i samym nagrywaniu miały wiedzieć, jest szeroka i oprócz prezesa PiS i byłego skarbnika partii są na niej również szefujący dzisiaj służbom specjalnym Mariusz Kamiński i Maciej Wąsik.
Dlaczego Marek Falenta nie ujawnił tych faktów gdy miał jeszcze – przynajmniej teoretycznie – możliwość uniknięcia odsiadki? Dlaczego list do Kaczyńskiego został wysłany w lutym, a do Dudy w kwietniu, kiedy z punktu widzenia prawnego było już po sprawie? Wielką naiwnością byłoby sądzić, że taka korespondencja pozwoli ugrać coś w kwestii ułaskawienia. Samo zaś ułaskawienie Falenty byłoby politycznym samobójstwem dla PiS i główny bohater afery taśmowej musi zdawać sobie z tego sprawę.
PO przekonuje, że afera była de facto zamachem stanu i doprowadziła do odsunięcia ich od władzy. Tyle że po ujawnieniu podsłuchanych rozmów nikomu włos z głowy w tej partii nie spadł, a wyjaśnieniem miał się zająć sam nagrany poszkodowany Bartłomiej Sienkiewicz, szef resortu spraw wewnętrznych. Rząd PO-PSL nie upadł, Donald Tusk nie ugiął się i nie przeprowadził pokazowych dymisji nagranych osób, a nawet zapewnił, że przestępcy nie będą mu modelowali gabinetu. Nagrania poznawaliśmy od czerwca 2014 r. w cyklu rozpisanym na miesiące, ale ich polityczna siła rażenia słabła. To, co „najmocniejsze”, jak na razie pokazał „Wprost”. Reszta to okruchy ze stołu w restauracji Sowa i Przyjaciele. Większe afery, jak hazardowa, nie zmiotły PO ze sceny politycznej, a wręcz przeciwnie – już po niej partia dokonała czegoś dotychczas bezprecedensowego i wygrała wybory po raz drugi z rzędu.
Kompromitacja służb, Biura Ochrony Rządu, a wreszcie samych nagranych była tak wielka, że najlepszym wyjściem było wysunąć oskarżenie, że podsłuchowy scenariusz został napisany cyrylicą. Skorzystał z tego Tusk. Po pięciu latach wciąż nie ma na to żadnego przekonującego dowodu i nie daje go także dziennikarz „Polityki” Grzegorz Rzeczkowski, który badał ten trop wielokrotnie i rozwinął swoje dziennikarskie śledztwo w książkę „Obcym alfabetem. Jak ludzie Kremla i PiS zagrali podsłuchami”.
Po katastrofie smoleńskiej, wojnie z Gruzją oraz aneksji ukraińskiego Krymu Rosja i sam Władimir Putin są idealną wymówką do oskarżeń o wszelkie zło, jakie pojawi się w Polsce. Wiadomo, że destabilizacja sceny politycznej była Kremlowi na rękę. Oczywiste jest, że PiS był największym politycznym beneficjentem biesiadnej kompromitacji PO w restauracji Sowa i Przyjaciele. Daleka jednak od tego droga do udowodnienia, że modus furandi w aferze podsłuchowej można przypisać Putinowi i Kaczyńskiemu. To wygodne politycznie, a dodatkowo poszlak dostarcza sam Falenta swoimi węglowymi biznesami z Rosjanami. Tyle że z kropek, które próbuje połączyć Rzeczkowski, nie wyłania się żaden obrazek.
Marek Falenta został prawomocnie skazany. Toczą się przeciwko niemu jeszcze inne śledztwa. Uciekł przed więzieniem do Hiszpanii. Wielokrotnie zmieniał wersję wydarzeń i w zależności od potrzeb rzucał oskarżenia na PO i PiS czy służby. Pewne jest, że nagrań było więcej. Nie wiadomo, czy jeszcze je poznamy. Groźba z listów będzie jednak wisiała nad PiS, choć biznesmen nie pokazał do tej pory żadnego dowodu, który pozwalałby dać mu wiarę.