Kampania wyborcza do europarlamentu nie pozwoli obniżyć temperatury sporu o praworządność w Polsce.
Wiceprzewodniczący KE Frans Timmermans jest zaniepokojony postępowaniami dyscyplinarnymi wobec sędziów, którzy zadają pytania prejudycjalne unijnemu trybunałowi w Luksemburgu. Poinformował o tym wczoraj ministrów ds. europejskich z krajów członkowskich w ramach prowadzonej wobec Polski procedury przewidzianej art. 7 unijnego traktatu. Timmermans zamierza sprawdzić te informacje. – Jeśli niezależność polskich sędziów jest zagrożona, użyjemy wszelkich możliwych środków, by jej bronić – powiedział.
Na próby podnoszenia przez Timmermansa kwestii postępowań dyscyplinarnych polska strona odpowiada, że nie ma w tym nic nowego. Przepisy, na podstawie których się one toczą, działają ponad rok. Wskazujemy także, że wiceszef Komisji poruszał ten temat na grudniowym wysłuchaniu.
Wczoraj nie doszło do kolejnego wysłuchania Polski, a zamiast tego był punkt proceduralny niższej rangi – state of play, czyli stan gry. Dlatego zazwyczaj biorącego udział w posiedzeniach wiceministra spraw zagranicznych Konrada Szymańskiego zastąpił polski ambasador w Brukseli.
W ocenie ministra spraw zagranicznych Jacka Czaputowicza brak wysłuchania to małe zwycięstwo Polski. Tak szef dyplomacji mówił przedwczoraj na antenie Polsat News.
Wiceszef Komisji przymyka oczy na problemy z sądami Rumunii
Jak jednak słyszymy w Brukseli, to raczej chwilowa przerwa wynikająca z postępowań w Luksemburgu niż przejaw odpuszczania Polsce. – Komisja Europejska z niczego się nie wycofuje. Czeka natomiast na rozstrzygnięcia w Trybunale Sprawiedliwości UE, które mają zapaść w marcu – mówi nasz rozmówca. KE nie chce posuwać dalej sprawy w ramach procedury art. 7. – To polskiemu rządowi zależało na tym, by doszło do finalnego głosowania. Komisja nie jest nim zainteresowana, dlatego sprawy nie przyspiesza. Artykuł 7 spełnia swoje zadanie – słyszymy w Brukseli.
Głosowanie to finałowy etap całego postępowania, w którym ostateczną decyzję na temat zagrożenia praworządności w danym państwie podejmują kraje członkowskie. Do stwierdzenia takiego ryzyka potrzebna jest kwalifikowana większość. Polska, by uniknąć negatywnego dla siebie rozstrzygnięcia, musi mieć poparcie sześciu krajów. Z dotychczasowych deklaracji wynika, że Warszawa może liczyć na wsparcie wystarczającej liczby unijnych stolic, więc nie boi się skonfrontować w głosowaniu z Komisją. Ale to oznaczałoby porażkę KE i Fransa Timmermansa, unijnej twarzy walki o praworządność, dlatego Bruksela nie dąży do tego starcia.
Inna sprawa, że wiceprzewodniczący KE używa wątku praworządności w swojej kampanii wyborczej. Timmermans, który w przyszłej kadencji będzie ubiegał się o stanowisko przewodniczącego KE z ramienia socjaldemokratów, podczas kongresu włoskich socjaldemokratów na początku lutego w Rzymie przestrzegał przed popieraniem chadeków w wyborach. Jak mówił – cytowany przez portal Politico.eu – głosowanie na centroprawicę może w praktyce oznaczać popieranie radykałów. W ten sposób Timmermans nawiązał do kandydata chadeków na szefa KE Manfreda Webera, któremu zarzuca się zbyt łagodne podejście wobec węgierskiego premiera Viktora Orbána. Weber jest politykiem mocno wychylonym na prawo w szeregach chadeków. Nie jest więc wykluczone, że dogadałby się z PiS. A to dostarcza politycznej amunicji Timmermansowi. Tyle że on sam nie jest wolny od podejrzeń o przymykanie oczu na problemy z praworządnością w Rumunii, gdzie rządzi partia należąca do frakcji socjaldemokratów w UE.
Według źródła zbliżonego do Rady UE tym razem jednak na dalsze procedowanie art. 7 wobec Polski i Węgier naciskały kraje członkowskie. To pokazuje, że, obok tych prawnych, spór o praworządność ma również konsekwencje polityczne.
Wczoraj podczas posiedzenia ministrów w Brukseli dyskutowana była kwestia unijnego budżetu. Spór osłabia naszą pozycję negocjacyjną, bo dostarcza innym krajom argumentu, by kwestionować przyznawanie unijnych funduszy państwom, które są z praworządnością na bakier.
Polska już na jesieni zaczęła serię spotkań w ministerstwach spraw zagranicznych poszczególnych krajów UE, która trwała do stycznia. Jej celem było pokazanie naszgo stanowiska w sprawie art. 7 i próba przekonania, że forsowanie tej procedury to jałowa droga. – Wydaje się, że państwa raczej nie widzą już sensu w ciągnięciu tej procedury. My wszystkie informacje przekazaliśmy, pytania się powtarzają – mówi osoba z rządu.
Polska liczy się z tym, że w ciągu miesiąca, najdalej dwóch, TSUE wyda wyrok w sprawie skargi Komisji dotyczącej ustawy o Sądzie Najwyższym. Tyle że po tym, jak trybunał zdecydował się na środki zabezpieczające w tej sprawie, PiS znowelizował ustawę, przywracając do orzekania I prezes SN i innych sędziów odesłanych wcześniej w stan spoczynku. Dlatego strona Polska zwróciła się do KE o wycofanie wniosku z TSUE w tej sprawie. Rząd liczy się z tym, że wyrok będzie niekorzystny i TSUE stwierdzi, że w momencie wejścia w życie przepisów były one niezgodne z zasadami Unii Europejskiej. Zdaniem rządu to, że Bruksela nie wycofuje skargi, potwierdza zarzuty strony polskiej, że wniosek jest motywowany politycznie. Nasz rząd ma jednak nadzieję, że z czasem fakt, że KE nie wycofała skargi po tym, jak Polska zmieniła prawo, będzie interpretowany jako próba dyskontowania tej procedury w celach politycznych przez Timmermansa, co może się przełożyć na niechęć państw unijnych do kontynuowania procedury. A to może oznaczać, że procedura w sprawie art. 7 będzie się toczyć na jałowym biegu.
– Ostatnio Timmermans powiedział, że nie cel jest ważny, ale proces – zwraca nam uwagę osoba z rządu. Państwa członkowskie też nie palą się do rozstrzygnięcia sporu, wolą powolne grillowanie Polski. Może więc do niego dojść dopiero po wyborach i nowym unijnym rozdaniu.