Wybór Emmanuela Macrona na prezydenta Francji powitano jako zapowiedź odnowy jego kraju i Europy. Po 18 miesiącach te nadzieje wydają się złudne.

„Młody prezydent przestał być obiektem marzeń, a wspomnienie o jego starym kraju wywołuje sarkastyczne uwagi. Za granicą uważa się, że z Emmanuelem Macronem już koniec, a Francji za nic nie da się zreformować” – podsumowywała redakcja dziennika „Le Figaro” sprawozdania swych korespondentów w różnych stolicach.

A przecież gdy w maju 2017 roku Macron został prezydentem Francji, natychmiast obwołano go nowym przywódcą Europy oraz reformatorem, który odnawiając podejście do gospodarki i polityki, przywróci Francji dawną świetność i - jak powiedział jeden z komentatorów - bardziej niż Trump USA uczyni Francję wielką, a wraz z nią Unię Europejską.

Tymczasem publicysta Eric Zemmour w wydanym niedawno bestsellerze „Francuskie samobójstwo” ocenia, że Macron wygrał dzięki temu, że sędziowie wzięli się za dawne przekręty kandydata partii Republikanie. Francois Fillon, gdy wygrał prawybory prawicy, został natychmiast obwołany przyszłym prezydentem Republiki i wybory wydawały się już obserwatorom czystą formalnością. Gdy wyszło na jaw, że jego żona zarabiała krocie za pseudorecenzje książek dla pewnego pisma, a jego dzieci dostawały pieniądze, gdyż powierzył im fikcyjne posady „asystentów parlamentarnych”, faworyt sondaży był spalony.

Na polu walki została tylko kandydatka skrajnie prawicowego, populistycznego Frontu Narodowego (obecnie Zjednoczenie Narodowe) Marine Le Pen i Macron, przedstawiający się jako ratunek przed nią. I to zdaniem części obserwatorów dało mu zwycięstwo, o wiele bardziej niż przedstawiony przez niego program reform mających stworzyć „nowy świat”.

W ocenie mecenas Hani Stypułkowskiej-Goutierre w kampanii wyborczej piętnujący populizm Macron w sposób jak najbardziej populistyczny występował przeciwko pracownikom delegowanym, wśród których jedno z czołowych miejsc zajmują Polacy.

Podziw promotorów liberalizmu wywołała zdecydowana realizacja zapowiedzianych przez Macrona reform, przede wszystkim kodeksu pracy, zmienionego na korzyść pracodawców. Również długotrwały strajk kolejarzy nie spowodował cofnięcia się rządu, który zmienił status kolei państwowych i odebrał ich pracownikom dotychczasowe przywileje. Macron zlikwidował też podatek od wielkich fortun i obniżył podatek od osób prawnych, czym zyskał sobie przydomek „prezydenta bogaczy”.

W polityce międzynarodowej przedstawiał się jako ten, który potrafi stawić czoło prezydentowi USA Donaldowi Trumpowi i jednocześnie utrzymywać z nim przyjacielskie stosunki. Przyjaźń tę miała przypieczętowywać lipcowa wizyta Trumpa w Paryżu, której ukoronowaniem była kolacja państwa Trump i Macron na wieży Eiffla.

Spektakularne gesty nie uratowały jednak pogarszających się relacji między Paryżem a Waszyngtonem. Winę za to komentatorzy przypisują dyplomatycznym potknięciom Macrona. O lansowanym przez siebie pomyśle utworzenia „armii europejskiej” powiedział w listopadzie, że ma służyć do obrony nie tylko przeciw Chinom i Rosji, ale i USA.

W polityce europejskiej, mimo chwiejnej sytuacji politycznej w Niemczech, nie wyprowadził Francji na czoło UE. Nie zdołał doprowadzić do głębokiej reformy strefy euro, mającej skonsolidować unię walutową i - jak twierdzono w Warszawie i Pradze - grożącej UE podziałami.

Wygląda jednak na to, że prezydent Francji nie boi się dzielenia. Sam siebie mianował wodzem europejskich „postępowców” i zapowiedział walkę z „nacjonalistami”. Premiera Węgier Viktora Orbana i przywódcę włoskiej partii Liga, wicepremiera Matteo Salviniego porównał do Stalina, Hitlera i Mussoliniego.

Historyk Barbara Lefebvre nazwała to „nie tylko absurdem historycznym, ale też głęboko antyeuropejską operacją polityczną”. Nie był to głos odosobniony.

Ciosem w prezydenta okazała się jednak dopiero rewolta „żółtych kamizelek”, jak nazwano oddolne, spontaniczne protesty przeciw podwyżce akcyzy na paliwa. Wobec nieustępliwości władz żądania manifestantów blokujących drogi rozszerzyły się - oprócz cofnięcia podatku na benzynę chcieli „zwiększenia siły nabywczej” i „referendum z inicjatywy obywatelskiej”.

Rząd najpierw zawiesił, a potem odwołał podwyżkę akcyzy. Po manifestacjach w Paryżu, które do niszczenia mienia i rabunku wykorzystali niezwiązani z „żółtymi kamizelkami” chuligani z przedmieść, prezydent ogłosił posunięcia mające poprawić sytuację materialną biedniejszych mieszkańców kraju. „Za późno i za mało” – oceniły „żółte kamizelki”.

Protesty „żółtych kamizelek” pokazały przede wszystkim ograniczenia polityki liberalnej, której wcieleniem jest Macron. Unaoczniły też sprzeciw wobec federalistycznej koncepcji UE – podsumowywali obserwatorzy.

„Nie wymogi globalizacji, nie dyrektywy Brukseli, ale my sami decydować będziemy o naszym życiu” – mówił uczestnik protestacyjnego ruchu.