Wydaje się, że Moskwa przeprowadziła właśnie test spoistości Zachodu i zdolności elit kontynentu do wypracowania spójnego stanowiska wobec jej postępowania. I może być zadowolona z jego efektów.
Nie ulega wątpliwości, że ton Kremla jest odzwierciedleniem tego, jak rosyjskie władze odczytały reakcję Zachodu. Była ona słaba, stawiała na jednym poziomie Kijów i Moskwę. Do tego była ograniczona w gruncie rzeczy do absolutnego minimum. Odnotowano, że wezwanie polskiej dyplomacji do zaostrzenia antyrosyjskich sankcji pozostało właściwie bez echa. A stanowcze i natychmiastowe potępienie rosyjskich kroków zawarte zostało jedynie w wystąpieniu estońskiego ministra spraw zagranicznych. Nawet reakcja w Grupie Wyszehradzkiej nie była spójna. Słowacki minister spraw zagranicznych wyraził zaniepokojenie i wezwał do uregulowania sporów w trybie dialogu. Węgrzy i Czesi nie zajęli stanowiska. Nie ma co się spodziewać, że będzie ono zbliżone do tego, które sformułowała Warszawa. Niemiecka kanclerz swą reakcję ograniczyła do telefonu na Kreml i do Kijowa z wyrazami zaniepokojenia i propozycją wsparcia działań na rzecz deeskalacji konfliktu.
Gdyby oceniać sytuację reakcją rynków finansowych, to była ona nader powściągliwa. Rubel początkowo stracił do dolara, jednak spadki były symboliczne i dzisiaj kurs rosyjskiej waluty niemal powrócił do poziomu z końca ubiegłego tygodnia. Rosyjskie ministerstwo finansów jest na tyle pewne, że kontroluje sytuację, że poinformowało również o planach emisji na rynku europejskim 7-letnich obligacji skarbowych denominowanych w euro.
Wydaje się, że z perspektywy Moskwy sytuacja jest pod kontrolą. Wezwania Zachodu kierowane zarówno pod adresem Kijowa, jak i Moskwy mogą świadczyć o tym, że społeczność międzynarodowa odpowiedzialność za zaostrzenie sytuacji widzi po obu stronach. To, jak o całej sprawie się mówi i pisze, jest też dowodem na narracyjną przewagę Moskwy. Bo zacząć trzeba od sprostowania powszechnego już nieporozumienia. Otóż atak rosyjskich okrętów wojennych miał miejsce nie na Morzu Azowskim ani nawet nie na podejściu do przesmyku kerczeńskiego, ale na południe od miejscowości Koktebel położonej na Półwyspie Krymskim. Ma to dość zasadnicze znaczenie dla oceny zaistniałej sytuacji. Otóż Rosjanie podnoszą, że dwa ukraińskie kutry oraz holownik, które wypłynęły z Odessy i kierowały się w kierunku Mariupola, naruszyły ich wody terytorialne, a w związku z tym międzynarodowe konwencje. Problem sprowadza się do tego, że to, co Rosjanie nazywają swoimi wodami przybrzeżnymi i granicą morską, prócz nich i kilku krajów w rodzaju Syrii i Nikaragui, nie jest uznawane na świecie, bo są to akweny położone wokół Krymu. A samo „naruszenie” miało miejsce daleko od podejścia do przesmyku. Zatem trudno mówić o jakimkolwiek naruszeniu prawa międzynarodowego. Trudno nie zgodzić się jednak z pojawiającą się w rosyjskich mediach interpretacją, że Kijów od pewnego czasu testował skłonność Moskwy do stanowczej reakcji.
23 września miała miejsce podobna sytuacja. Tyle że wtedy ukraińskie okręty (podobnie jak teraz ruszyły z Odessy i kierowały się w stronę Mariupola) na rosyjskie „wody terytorialne” wpłynęły bezpośrednio na podejściu do przesmyku. Teraz miało to miejsce znacznie wcześniej.
Jeśli cały incydent potraktować w kategoriach próby, wygląda na to, że Moskwa może być z jej wyników zadowolona. Zareagowała stanowczo. Pokazała, że niewiele robi sobie z dość słabych wyrazów potępienia. Już na początku Kreml osiągnął, jeśli nie przewagę, to w każdym razie równowagę narracyjną. A pamiętajmy, że w przeszłości rosyjscy eksperci wojskowi zgodnie wskazywali na nieprzygotowanie propagandowe jako na jeden z zasadniczych powodów, dla których Moskwa przegrała w oczach światowej opinii publicznej wojnę z Gruzją przed 10 laty (mimo militarnego sukcesu).
Wezwania płynące z Tallina i Warszawy w kwestii wdrożenia nowych antyrosyjskich sankcji tonowane są przez przedstawicieli dyplomacji Austrii i Francji. Karin Kneissl, szefowa austriackiego MSZ, po rozmowach z jej niemieckim kolegą powiedziała Bloombergowi, że Unia Europejska rozważy wprowadzenie kolejnych restrykcji. Ale zależeć to będzie od rozwoju wydarzeń. Komunikat ten trzeba czytać tak, że jeśli eskalacja nie nastąpi, to Moskwa nie ma się o co martwić. W podobnym duchu wypowiedział się zresztą jej francuski odpowiednik.
Kreml może wyciągnąć z tego, co zaszło, czytelny wniosek: ograniczone użycie przez niego siły na terenach postsowieckich, skorelowane ze spójną i o czasie sformułowaną narracją, nie spotka się z ostrą reakcją Zachodu.