W USA rozpoczęły się wybory do Kongresu, które są postrzegane jako swego rodzaju referendum na temat prezydentury Donalda Trumpa. Najwcześniej - już o 5 rano czasu miejscowego, czyli o 11 czasu polskiego - otwarto lokale w niewielkim leżącym na wschodnim Wybrzeżu stanie Vermont.

Walka we wtorkowych wyborach toczy się o wszystkie 435 miejsc w Izbie Reprezentantów (liczba przypadających na dany stan zależy od jego populacji - Kalifornia ma 53 miejsca, Alaska, Delaware, Montana, Dakota Północna, Dakota Południowa, Vermont i Wyoming po jednym) oraz 35 miejsc w Senacie (w 100-osobowym Senacie, każdy z 50 stanów ma po dwa miejsca, jedna trzecia jego składu jest odnawiana co dwa lata, ale w tym roku oprócz 33 senatorów wybieranych w normalnym trybie, trzeba dodatkowo uzupełnić dwa wakaty).

Obecnie większość w obu izbach ma Partia Republikańska, co znacząco ułatwia Donaldowi Trumpowi realizację jego programu legislacyjnego, jednak w wyborach środka kadencji, czyli tych odbywających się dwa lata po prezydenckich, partia sprawująca władzę w Białym Domu zwykle ponosi straty. Większość sondaży i symulacji wyborczych wskazuje, że Republikanie utracą przewagę w Izbie Reprezentantów, mają natomiast spore szanse, by ją utrzymać w Senacie.

Z uwagi na bardzo polaryzujący społeczeństwo styl sprawowania władzy przez Trumpa tegoroczne wybory środka kadencji wywołują znacznie większe zainteresowanie niż zazwyczaj. W niektórych okręgach liczba wyborców, którzy oddali swój głos wcześniej lub korespondencyjnie (większość stanów dopuszcza taką możliwość) już przekroczyła całkowitą frekwencję z 2014 r.

Najwcześniej, już o północy polskiego czasu zakończy się głosowanie w Indianie, która jest uważana za jedno z ważniejszych pól bitwy w tegorocznych wyborach oraz w Kentucky. Najpóźniej, nad ranem w środę, na Hawajach - ten stan z racji niewielkiej populacji i tego, że tradycyjnie głosuje na Demokratów nie jest jednak postrzegany jako kluczowy dla ostatecznego wyniku.