Makabryczne morderstwo Dżamala Chaszukdżiego w saudyjskim konsulacie w Istambule to symboliczny finał kampanii promocyjnej „reform w Arabii Saudyjskiej”. I choć jego losem przejęło się pół świata, to najważniejsze nam umyka – takie historie są na porządku dziennym, po prostu rzadko ich ofiarą pada ktoś ze świecznika
Magazyn DGP 26.10 / Dziennik Gazeta Prawna
Październik to w Istambule wciąż sezon turystyczny, choć niebo coraz częściej staje się grafitowe i padają chłodne jesienne deszcze. Nie inaczej było we wtorek, 2 października, gdy Dżamal Chaszukdżi wszedł do budynku saudyjskiego konsulatu w odległej od centrum, willowej dzielnicy miasta. Chwilę wcześniej pożegnał się z partnerką Hatice Çengiz, 36-letnią doktorantką z jednej z miejscowych uczelni. Szedł po dokumenty, które miały poświadczyć jego rozwód w Arabii Saudyjskiej i umożliwić nowe małżeństwo. Kamery telewizji przemysłowej uchwyciły moment, kiedy wchodzi do konsulatu, mijając w drzwiach mężczyznę. Chaszukdżi zdawał się jeszcze zdawkowo go pozdrowić, zanim zniknął za drzwiami placówki. Na dobre.
To, co wydarzyło się później, pozostaje tajemnicą – i długo nią jeszcze będzie. Dziś mamy dwie narracje, które się uzupełniają, lecz w najważniejszych punktach – tych, które przesądzają o tym, jak zapamiętamy tamto dramatyczne popołudnie – diametralnie się różnią.

Komando z patologiem

Çengiz czekała przed konsulatem 12 godzin, wreszcie wezwała policję. Trudno zakładać, by przez cały czas nie spuszczała oczu z drzwi wiodących do placówki, ale żadna z kamer w okolicy nie zarejestrowała wyjścia Chaszukdżiego (choć pojawił się podobnie ubrany mężczyzna). Upłynęło kilka dni, zanim wieść o zniknięciu zaczęła krążyć po świecie – wtedy do gry wkroczył turecki prezydent Recep Tayyip Erdoğan.
To jemu zawdzięczamy jedną z wersji wydarzeń. – To zaplanowane morderstwo z premedytacją – dowodził w ostatni wtorek. – Tuż przed wizytą Chaszukdżiego w konsulacie do Turcji przyleciały trzy pięcioosobowe grupy saudyjskich agentów, które później kręciły się w lesie nieopodal placówki. To członek jednej z tych grup był później widziany w stroju do złudzenia przypominającym ubiór Chaszukdżiego, w okularach i z fałszywą brodą – relacjonował turecki prezydent. Ten mężczyzna miał kreować „dowód”, że dziennikarz opuścił konsulat.
W rzeczywistości publicysta miał zostać zamordowany wkrótce po wejściu do budynku. Agenci oraz trójka pracowników placówki (wszystkich aresztowano, zanim wyjechali z Turcji) mieli wcześniej torturować Chaszukdżiego, obcinając mu palce i – wciąż jeszcze żyjącego – poćwiartować. Turecka policja, która przeszukała placówkę i rezydencję konsula, miała znaleźć dowody poświadczające tę wersję – włącznie z fragmentami ciała dziennikarza. W placówce znaleziono też jakoby walizkę z jego ubraniami i rzeczami osobistymi. Kolejnym dowodem miałoby być nagranie audio morderstwa, które zarejestrował smartwatch Chaszukdżiego – i automatycznie przesłał na telefon, który zostawił on Çengiz (tę część historii specjaliści podważają).
Saudyjczycy poszli w zaparte: przez tydzień twardo utrzymywali, że nie mają nic wspólnego z zaginięciem Chaszukdżiego. Gdy po przeszukaniu budynku tej wersji nie udało się dłużej podtrzymywać, na początku tego tygodnia w końcu przyznali, że mężczyzna zginął feralnego dnia – w wyniku szarpaniny miał zostać zaduszony przez walczących z nim mężczyzn. Potem dodali, że zginął wskutek „oddolnej” inicjatywy wysłanego do Istambułu komanda.
Inicjatywa nie była w pełni oddolna: częścią zespołu, który przyjechał do Turcji, był dr Salah Mohammad al-Tubaigy, specjalista od autopsji, który prawdopodobnie miał pomóc zatrzeć ślady morderstwa. Z kolei w Rijadzie stanowiska stracili bliski doradca następcy tronu Królestwa Saud al-Kachtani oraz jeden z szefów wywiadu gen. Ahmed al-Assiri. Pierwszy miał wysłać jednego ze swoich ludzi, by przesłuchał Chaszukdżiego. Drugi miał zarządzić, na własną rękę, całą operację.
– Haniebna zbrodnia, której nic nie usprawiedliwia – mówił w środę Mohammad bin Sultan, następca tronu Arabii i – według wielu ekspertów – prawdopodobny zleceniodawca ataku na prominentnego oponenta. – Osoby, które ją popełniły, zostaną pociągnięte do odpowiedzialności. Sprawiedliwość zwycięży – zapewniał w trakcie Future Investment Initiative, prestiżowej imprezy, którą Saudyjczycy z lubością okrzyknęli „Davos na pustyni”. Książę przemawiał do przerzedzonego audytorium – w ciągu dwóch tygodni znaczna grupa gości konferencji odwołała wizyty. I to może być jedyna przykrość, jaka spotka Rijad w efekcie skandalu.

Krytyk z wewnątrz

Gdyby Dżamal Chaszukdżi był po prostu dziennikarzem, to komando morderców nie czaiłoby się na niego w konsulacie, lecz porwało z ulicy lub zamordowało w jakimś zaułku w dowolnej części świata. Ale urodzony w 1958 r. pisarz i dziennikarz był kuzynem Adnana Chaszukdżiego, najbogatszego człowieka świata czasów zimnej wojny, słynnego handlarza bronią i nieformalnego człowieka do zadań specjalnych Domu Saudów. Jego sławetny krewniak w latach 80. miał ogromne wpływy i majątek warty 2–4 mld dol. (na ówczesne czasy sumę niebotyczną), był człowiekiem, który amerykańskim koncernom zbrojeniowym torował drogę do bliskowschodnich armii, poklepywał się z amerykańskimi prezydentami – od Richarda Nixona po Ronalda Reagana, a od czasu do czasu wyręczał ich przy brudnej robocie, jak w czasie afery Iran-Contras, kiedy to Amerykanie nieformalnie sprzedawali broń Iranowi, a gotówkę kierowali do prawicowej partyzantki Contras w Nikaragui.
Ten status oznaczał m.in. spędzanie czasu z rówieśnikami z innych bogatych i wpływowych rodzin: stąd wzięła się też znajomość z trzymającym się nieco na uboczu synem budującej nowoczesną Arabię Saudyjską familii Bin Laden, Osamą. Razem działali w lokalnych strukturach Bractwa Muzułmańskiego w latach 70. – Osama zaczynał jako jeden z Braci, zrekrutowali go jeszcze jako nastolatka – opowiadał Chaszukdżi autorowi książki „Rodzina Bin Ladenów” Steve’owi Collowi.
W latach 80. ich drogi się rozeszły – Chaszukdżi pracował jako korespondent „Saudi Gazette” i kolejnych arabskich magazynów, z kolei Bin Laden zaszył się w Afganistanie. Ale pamiętali o sobie: to jemu Osama udzielał w latach 80. i 90. wywiadów. – Ze strachem patrzyłem, jak się radykalizuje – przyznawał po latach Chaszukdżi. Odciął się definitywnie od dawnego kolegi dopiero po zamachach z 11 września, ale był uznawany za jedyną osobę spoza rodzinnego kręgu monarchii, która wiedziała, na ile członkowie Domu Saudów byli zaangażowani – finansowo i organizacyjnie – we wspieranie Al-Kaidy, przynajmniej w pierwszych latach istnienia siatki Bin Ladena.
Na początku pierwszej dekady XXI w. pisarz, traktowany jako nieformalny rzecznik dworu, zaczyna być źródłem informacji i komentarzy dla zachodnich dziennikarzy zajmujących się Arabią. Chaszukdżi walił prosto z mostu, jak mało kto w królestwie. „Mało kto jest w tym kraju gotowy krytykować Bin Ladena. W końcu, mimo wszystko, postawił się Amerykanom” – cytował go Daryl Champion, australijski ekspert ds. Bliskiego Wschodu, w książce „The Paradoxical Kingdom” wydanej w 2003 r.
Chaszukdżi stawał się zatem jedynym potencjalnym rozmówcą w królestwie, który mógł dać kolegom po fachu z Zachodu mocną „setkę”. Mimo swojego krytycyzmu awansował – gdy rozmawiał z Championem, był zastępca szefa redakcji „Arab News”, potem został naczelnym znanego saudyjskiego dziennika „Al Watan”, który za jego rządów stał się trybuną tych, którzy – rzecz jasna subtelnie – nawoływali do zmian w królestwie. Chaszukdżi regularnie pojawiał się też w światowych mediach, komentował politykę choćby dla stacji BBC czy Al-Dżaziry.
Być może ogłoszenie 33-letniego dziś księcia Mohammeda bin Salmana następcą tronu Chaszukdżi przyjął z ulgą: szło nowe i młode, czego wyczekiwał od dawna. Jednak w kuluarach królestwa mówi się, że MBS (takimi akronimami posługują się wobec niektórych książąt rodacy i publicyści) nie gardzi zamordystycznymi metodami poskramiania oponentów zarówno w rodzinie, jak i – tym bardziej – poza nią. Pod koniec 2016 r. publicysta dostał zakaz wypowiadania się, podobno za krytykę prezydenta USA Donalda Trumpa. Pół roku później był już w Stanach Zjednoczonych, a od września stał się dziennikarzem szacownego „Washington Post”.
I nie przebierał w słowach. „Królestwo powinno wrócić do politycznej atmosfery sprzed 1979 r. (wywołany Rewolucją Islamską w Iranie okres represji wobec krytyków monarchii oraz «zwarcia szyków» z ortodoksyjnymi wahabickimi duchownymi – aut.), kiedy władze ograniczały tradycje skrajnie wahabickie. Kobiety powinny mieć takie same prawa jak mężczyźni. I wszyscy obywatele powinni mieć prawo wyrażać swoje opinie bez strachu przed uwięzieniem” – pisał na łamach amerykańskiej gazety. Krytykował politykę budowy osiedli w Izraelu, nawoływał do odczarowania Bractwa Muzułmańskiego, a przede wszystkim nazywał porażką saudyjską interwencję w wojnę domową w Jemenie i dyplomatyczno-gospodarczą blokadę Kataru. W obu przypadkach były to inicjatywy polityczne, za którymi stał MBS.

Czarna lista Rijadu

Chaszukdżi lubił Turcję, stawiał ją za wzór saudyjskiej monarchii – jako udany mariaż tradycyjnej, odwołującej się do islamu, polityki oraz opartej na świeckich zasadach administracji. Czuł się tu bezpiecznie, przyjeżdżał na wykłady i spotkania, na jednym z nich poznał kolejną wybrankę (byłaby jego czwartą żoną). Zapewne wydawało mu się, że wizyta w stambulskim konsulacie to rozsądny kompromis: wizyta w ojczyźnie raczej nie wchodziła w rachubę, w placówkach w USA zapewne wszyscy mieli już na niego uczulenie. A w Turcji w grę wchodził też niebagatelny czynnik: osobista znajomość i nić sympatii z prezydentem Erdoğanem.
Może to wszystko, wraz z wiedzą o tajnikach saudyjskiej polityki, wydawało się mu gwarancją bezpieczeństwa. Trudno inaczej wyjaśnić pewność, z jaką Chaszukdżi zapuścił się do konsulatu. Bo trudno oczekiwać, by nie wiedział, jak kończą krytycy Saudów – nawet ci, którzy znaleźli bezpieczne schronienie na Zachodzie, i nawet ci, których z monarchią łączą więzy krwi.
W ubiegłym roku BBC wyemitowała dokument, z którego wynika, że od 2015 r. do 2017 r. agenci królestwa porwali i sprowadzili do królestwa trójkę zbuntowanych książąt: Sultana bin Turkiego bin Abdulaziza (mieszkał w Genewie, potem w USA), Turkiego bin Bandara (zaszył się w Paryżu) i Sauda bin Saifa al-Nasra (ten z kolei żył w Mediolanie). Wszyscy byli znani z krytycznego stosunku do rodzinnego układu w ojczyźnie, choć na emigracji trzymali się z boku – i być może dlatego ich zniknięcie nie wywołało większego rozgłosu.
Inny krytyk, tym razem mieszkający w Niemczech – książę Chaled bin Farhan al-Saud – kilka dni temu dowodził w rozmowie z brytyjskim „Independentem”, że w połowie września saudyjscy agenci próbowali nakłonić „czekiem z dużą sumą” jego krewniaków, by ci namówili go do wizyty w konsulacie w Kairze. – „Regularnie próbują zwabiać krytyków reżimu na spotkania, podczas których ich porywają” – opowiadał.
Nie sposób zaprzeczyć tym słowom. Lujain al-Hathlul, będąca jedną z najbardziej znanych twarzy kampanii na rzecz prawa kobiet do prowadzenia samochodów, została w marcu wywieziona ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich – do dziś czeka na proces, a jej męża agenci reżimu wytropili w Jordanii i zmusili do wzięcia z nią rozwodu. Z kolei w Kuwejcie wysłannicy dworu odszukali i wywieźli do królestwa buńczucznego poetę Nawafa al-Raszida. Podstawy prawne do zatrzymań i quasi-ekstradycji w obu przypadkach nie zostały podane.
Z dziennikarzami tym bardziej nikt się nie patyczkuje. O szczęściu może mówić reporter, który nadmiernie przepychał się podczas wizyty króla Salmana w Maroku trzy lata temu – został tylko spoliczkowany przez saudyjskiego szefa protokołu dyplomatycznego (za co ten zapłacił stanowiskiem, bo saudyjski Twitter po tym incydencie rozgrzał się do czerwoności). Dla pozostałych nadeszły jednak ciężkie czasy: we wrześniu ubiegłego roku zaczęła się obława na żurnalistów. Reporterzy Bez Granic na początku tego roku podali, że w ciągu kilku miesięcy zniknęło 15 dziennikarzy, zarówno profesjonalistów, jak i dziennikarzy obywatelskich. „W większości przypadków ich aresztowanie nie zostało oficjalnie potwierdzone i żaden z przedstawicieli władz nie poinformował, gdzie są przetrzymywani i o co są oskarżeni” – pisali działacze organizacji.
Najgłośniejszym przypadkiem był Saleh al-Szehi, publikujący felietony na łamach „Al-Watanu” Chaszukdżiego. Zniknął w grudniu 2017 r. i dopiero po dobrych kilku tygodniach – i kampanii online, którą w styczniu podjęli jego czytelnicy i sympatycy – rodzina wyprosiła u urzędników informację, że został już skazany na pięć lat więzienia „za obrazę dworu”. Al-Szehi wcześniej zarzucał na antenie jednej z telewizji otoczeniu monarchy nepotyzm i korupcję.
Ale Al-Szehi to początek długiej listy. Są na niej ekonomista Esam al-Zamel, który w serii artykułów i tweetów podważał ekonomiczne założenia polityki monarchii, w tym rozbuchane plany Mohammeda bin Salmana, który kokietuje rodaków Wizją 2020: wielomiliardowym, zakrojonym na olbrzymią skalę planem inwestycji w „gospodarkę przyszłości”. Jeśli wierzyć plotkom, proces al-Zamela zaczął się na początku października. Czy skazano – i czy w ogóle żyją – Turada al-Amriego (popularny komentator, który wytykał prześladowanie dziennikarzy i naciski na media) lub Fajeza Ben Damacha (publicysta i poeta, który zamierzał uruchomić saudyjską stację TV w Kuwejcie) – tego nie wiadomo. Przepadli, jak kamień w wodę.

Archeologia dziennikarstwa śledczego

„Jeszcze nigdy w historii nie było tak złego roku dla dziennikarzy” – pisał na kilka miesięcy przed zamordowaniem Chaszukdżiego „Washington Post”. W ten sposób gazeta podsumowywała 2017 r.: z danych zebranych przez Międzynarodową Federację Dziennikarzy wynikało, że w ciągu tych 12 miesięcy zginęło 81 dziennikarzy. W coraz mniejszym stopniu chodzi o korespondentów wojennych, którzy trafią pod ostrzał – giną ludzie, którzy śmią wejść w paradę możnym tego świata albo sieciom interesów, jakimi obrastają ludzie władzy.
Mało tego, śmierć zaczyna zaglądać w oczy dziennikarzom względnie stabilnych i bogatych społeczeństw europejskich – czego najlepszym dowodem jest zamach bombowy na Daphne Caruanę Galizię na Malcie czy zabójstwo Jána Kuciaka na Słowacji. W obu przypadkach chodziło o żurnalistów, którzy tropili finansowe powiązania na zapleczu władzy i dotarli prawdopodobnie zbyt blisko mafijnych współpracowników lokalnych notabli. Te przypadki wstrząsnęły Europą, ale efekt jest relatywnie krótkotrwały – tym bardziej niewiele przejmujemy się podobnymi przypadkami w Indiach, na Filipinach czy w Meksyku. A tam trup ściele się gęściej niż na frontach wojen.
Ironią losu jest to, że największym adwokatem sprawy Dżamala Chaszukdżiego jest prezydent Erdoğan. Dziś Turcja jest nazywana największym więzieniem dla dziennikarzy na świecie – na początku tego roku doliczono się 245 publicystów za kratkami. Na całym globie ich liczba idzie w tysiące.
Oczywiście, nikt nie obiecywał, że ten zawód będzie bezpieczny – nigdy nie był. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że media jako uczestnik debaty publicznej słabną. Przyczyn zapewne jest bez liku – można wskazać te geopolityczne, od skłaniających się ku mniej lub bardziej otwartemu autorytaryzmowi rządów po tradycyjną niestabilność. Można wskazywać na słabość ekonomiczną – od przeszło dekady budżety reklamowe rozpraszają się na kolejne redakcje i kanały kontaktu z konsumentem, od blogów po Instagram, co sprawiło, że tradycyjne media zaczęły usychać; wielomiesięczne śledztwa dziennikarskie to w dzisiejszych mediach raczej pieśń przeszłości niż chleb powszedni. Za tym idzie utrata prestiżu i wiarygodności w oczach czytelników, a jednocześnie coraz silniejsze wiązanie się redakcji z opcjami politycznymi.
Koło się zamyka, bo w czasach szumu informacyjnego „zaginięcie” jakiegokolwiek dziennikarza – a tym bardziej wolnego strzelca czy blogera – błyskawicznie tonie w zalewie innych informacji, reklamy czy rozrywki. Wystarczy wspomnieć, że Polacy może pamiętają jeszcze o uprowadzeniu Marcina Sudera w Syrii kilka lat temu, ale nawet nie zdają sobie sprawy, jak często polscy freelancerzy i dziennikarze trafiają do aresztów przy próbach zdobycia materiałów w Afryce, Azji czy na Bliskim Wschodzie – a zdarza się to prawdopodobnie kilka–kilkanaście razy rocznie. Śmierć Chaszukdżiego – nawet jeśli spektakularnie makabryczna – zapewne nie będzie tu żadnym przełomem.