Na spotkaniu z Władimirem Putinem w Helsinkach prezydent podważył wiarygodność służb specjalnych USA. Teraz kwestionuje autorytet prokuratora generalnego.
„Nie ma już prokuratora generalnego” – powiedział Donald Trump w wywiadzie dla portalu The Hill, nawiązując do swojego konfliktu z Jeffem Sessionsem, który od 20 miesięcy pełni ten urząd. To kolejny w ostatnich tygodniach bezpardonowy atak prezydenta na kierownictwo Ministerstwa Sprawiedliwości. Gospodarz Białego Domu wyznał dziennikarzom, że jest niezadowolony z postępów przy uszczelnianiu południowej granicy oraz „z wielu innych rzeczy”, ale przede wszystkim z tego, że Sessions wyłączył się ze śledztwa w sprawie Russiagate, tłumacząc to konfliktem interesów.
Donald Trump bardzo chciałby pozbyć się powołanego przez wiceministra sprawiedliwości Roda Rosensteina i prowadzącego dochodzenie w tej sprawie specjalnego prokuratora Roberta Muellera.
Po publikacji rozmowy reporter Jonathan Karl z ABC News poprosił prezydenta o sprecyzowanie, co ma na myśli, mówiąc, że „Ameryka nie ma prokuratora generalnego”. Trump odparł, że jest, ale pracuje tak źle, jakby go nie było. Po raz pierwszy – przynajmniej odkąd istnieją mass media – w Białym Domu urzęduje polityk, który albo świadomie lekceważy konstytucyjny porządek, albo nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, na czym on polega. I że rząd to nie korporacja, w której można dowolnie mobbować ministra, izolować go albo próbować zwolnić za pośrednictwem Twittera. Zwłaszcza że Jeff Sessions stoi na czele resortu, który bada związki Donalda Trumpa z Kremlem. Takie zachowanie głowy państwa balansuje na granicy czegoś, co można określić mianem pełzającego zamachu stanu.
Był już prezydent, który najpierw terroryzował członka swojego gabinetu, a potem go zwolnił. To Andrew Johnson, który przejął władzę nad pogrążoną w wojnie domowej Ameryką po śmierci Abrahama Lincolna. Za bezprawne wyrzucenie ministra wojny Edwina Stantona Kongres wdrożył procedurę impeachmentu wobec głowy państwa. Johnsona oskarżono o wygłaszanie „nierozsądnych, skandalicznych i jątrzących przemówień”. Prezydent wygrał proces w Senacie, ale ledwie jednym głosem.
Jeszcze bardziej aktualną analogią jest historia Richarda Nixona. Specjalny prokurator badający aferę Watergate Archibald Cox zażądał dostępu do części nagrań z Gabinetu Owalnego jako dowodu, ale prezydent odmówił ich przekazania. Spór między komisją senacką i Coxem z jednej a ekipą prezydenta z drugiej strony trwał kilka miesięcy. Nixon zaskarżył sądowy nakaz wydania taśm, ale został on podtrzymany w sądzie II instancji. Gdy specjalny prokurator nadal żądał dostępu do nagrań, w sobotę 20 października 1973 r. głowa państwa poleciła prokuratorowi generalnemu Eliotowi Richardsonowi zdymisjonowanie Coxa. Ten nie wykonał polecenia i sam się podał do dymisji. Potem Nixon próbował wymusić to samo na jego zastępcy Williamie Ruckelshausie, ale scenariusz się powtórzył. Dopiero trzeci w kierownictwie resortu – Robert Bork – zgodził się wyrzucić Coxa. Incydent przeszedł do historii jako „masakra sobotniej nocy”. Po niej ostatni lojalni wobec prezydenta w Kongresie republikanie wypowiedzieli mu posłuszeństwo. A ten podał się do dymisji, by uniknąć krańcowej kompromitacji podczas procesu impeachmentu.
Dziś zarówno republikanie, jak i demokraci spodziewają się, że na wynik listopadowych wyborów do Kongresu wpłyną postępy w śledztwie Roberta Muellera. Prokurator sprawdza możliwość ewentualnej ingerencji Rosji w wybory prezydenckie w 2016 r., potencjalnej zmowy między ekipą prezydenta a ludźmi Putina oraz obstrukcji sprawiedliwości (Obstruction of Justice). W ostatnim punkcie chodzi o to, że Trump wyrzucił z pracy szefa FBI Jamesa Comeya, kiedy ten miał być blisko wszczęcia śledztwa w sprawie interesów prezydenta. Na razie zarzuty usłyszało kilkunastu współpracowników głowy państwa. W tym wiceszef kampanii wyborczej Rick Gates, doradca ds. polityki zagranicznej George Papadopoulos i były szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego gen. Michael Flynn. A były szef sztabu wyborczego Paul Manafort został pod koniec sierpnia uznany przez ławę przysięgłych za winnego ośmiu przestępstw. W tym składania fałszywych zeznań i prania pieniędzy. A jeden z najbardziej wpływowych lobbystów i zaufany człowiek prezydenta Roger Stone rozesłał po politycznych przyjaciołach e-mail z prośbą o pieniądze na adwo katów, bo spodziewa się, że śledczy zapukają do niego w następnej kolejności.
Biały Dom się niecierpliwi i oczekuje od Muellera, że jeśli ten ma coś na samego Donalda Trumpa, to powinien się pospieszyć z raportem, żeby wyborcy mogli to sami ocenić. Temat impeachmentu cały czas wisi w powietrzu. „Do wyborów zostało mniej niż 50 dni. Jeśli specjalny prokurator chce pozostać ponadpartyjny, powinien czym prędzej ogłosić, czy ma dowody na zmowę albo obstrukcję sprawiedliwości” – napisał na Twitterze prezydencki prawnik i były burmistrz Nowego Jorku Rudy Giuliani. Demokraci zresztą też się niecierpliwią. Pamiętają, jak niecałe dwa lata temu szef FBI Comey tydzień przed wyborami poinformował członków Kongresu, że znalazły się nowe e-maile Hillary Clinton mogące wskazywać na to, że kandydatka dopuściła się złamania tajemnicy państwowej. I chociaż potem śledztwo umorzono, tamta rewelacja była jednym z głównych czynników, które mogły zadecydować o jej przegranej. Teraz opozycja liczy, iż pojawią się kwity obciążające samego prezydenta. Ale prokurator Mueller nieraz dowiódł, że nie pracuje według kalendarza politycznego. Działa dopiero wtedy, gdy dowody są przekonujące.