Średniej wielkości kraj staje się wielkim graczem w polityce europejskiej. Ma duże szanse, by po brexicie zająć miejsce Londynu.
Mimo że Wielka Brytania opuści Wspólnotę dopiero za rok, już teraz rozpoczęła się poważna przebudowa europejskiej sceny politycznej. Londyn przez lata stanowił poważną przeciwwagę dla dominacji Niemiec i Francji w UE, blokując zakusy protekcjonistyczne i nadmierną rozrzutność. Dlatego brexit oznacza zachwianie równowagi sił na korzyść państw położonych na południu kontynentu.
Ale wygląda na to, że miejsce zajmowane do tej pory przez Margaret Thatcher czy Davida Camerona nie będzie długo puste. Przejmie je holenderski premier Mark Rutte, który już dzisiaj po Angeli Merkel i Emmanuelu Macronie cieszy się najwyżjszą pozycją w Unii Europejskiej. A ponieważ wie, że w pojedynkę Holandia niewiele jest w stanie osiągnąć, buduje sojusz państw dowcipnie nazywany koalicją złej pogody. Ruttego popierają: Dania, Estonia, Finlandia, Irlandia, Litwa, Łotwa i Szwecja.
Są to państwa, które cechuje liberalne podejście do gospodarki, stabilna sytuacja w finansach publicznych, a także obawa przed dominacją większych graczy w UE i narzucaniem przez nie uprzednio uzgodnionych rozwiązań. – Brak Wielkiej Brytanii z pewnością ma znaczenie. Kraje Północy obawiają się, że Unia po brexicie zdryfuje w stronę interwencjonizmu i większych transferów socjalnych na rzecz krajów Południa. Połączenie sił pozwala zatem myśleć o obronie własnych interesów – mówi DGP Sebastian Płóciennik z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
O skuteczności Ruttego i zbudowanej przez niego koalicji świadczy fiasko wielkich planów reformy strefy euro prezydenta Emmanuela Macrona, które jednocześnie jest wielkim zwycięstwem holenderskiego premiera. Macron wygrał w maju 2017 r. wybory dzięki hasłom głębokich zmian w UE. Proponował, by sercem UE była strefa euro, w ramach której koordynowana byłaby polityka gospodarcza i fiskalna. Kraje Eurolandu miałyby mieć także wspólny budżet, ministra finansów i parlament.
Pomysły Macrona budziły w krajach koalicji złej pogody obawy przed zwiększeniem współodpowiedzialności państw strefy euro za zadłużenie jednego z nich. – Poprzedni rok był dla nas przerażający – przyznaje Adriaan Schout z holenderskiego Instytutu Clingendael, zajmującego się relacjami międzynarodowymi. – Widzieliśmy, jak Macron próbuje zainteresować swoimi pomysłami Niemcy. Czekaliśmy na ruch Berlina, który był uzależniony od składu rządu po wyborach. Teraz, gdy kanclerzem ponownie jest Angela Merkel, mamy już pewność co do stanowiska Niemiec i możemy odetchnąć z ulgą. Tandem Macron–Merkel nie rozwinął pełnej prędkości w kierunku głębszej integracji europejskiej. W tym sensie wyjście Wielkiej Brytanii z UE nie pozostawi nas oszołomionych – powiedział ekspert.
Ruttemu udało się ograć Macrona, bo dobrze odczytał nastroje w Niemczech. Jak podkreśla Płóciennik, koalicja zbudowana przez holenderskiego premiera jest tak naprawdę na rękę Berlinowi, bo wzmacnia pozycję niemieckiego rządu w rozmowach z Francją. – Berlin nie kryje niechęci wobec gospodarczych pomysłów Macrona, a ich odrzucenie może uzasadniać sprzeciwem mniejszych państw członkowskich wobec „francusko-niemieckiego dyktatu” – mówi nam polski analityk.
Zwycięstwo Ruttego w pewnym aspekcie jest także na rękę Polsce i innym krajom Europy Środkowej, które obawiały się, że realizacja planów Macrona będzie oznaczać podział UE na wiele prędkości. Co jest źródłem sukcesu Niderlandów? – Pozycja Holandii zależy od pozycji premiera Ruttego. To silny i doświadczony polityk, jest jednym z premierów najdłużej uczestniczących w Radzie Europejskiej. Jest generalnie znany i szanowany – uważa Schout. – Gdyby Rutte odszedł, pozycja Holandii na arenie europejskiej z dnia na dzień zostałaby bardzo osłabiona – podkreśla.
Po referendum w Wielkiej Brytanii spekulowano, że Niderlandy będą kolejnym kandydatem do opuszczenia Wspólnoty.
– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego przypisuje się nam eurosceptycyzm – mówi Schout. – Pozostajemy pod ogromnym wpływem rynku wewnętrznego i globalnego wpływu UE. Jesteśmy świadomi, że nigdy nie osiągnęlibyśmy tego sami. Nasza pozycja w debacie europejskiej właściwie nie zmieniła się od lat 50. Holandia była proeuropejska, ale nie chciała unii protekcjonistycznej. Potem, gdy UE zaczęła się rozszerzać, zaczęliśmy być sceptyczni także wobec tego. Nie chcemy też większych składek do unijnego budżetu. Ale czy to czyni nas eurosceptykami? – pyta Adriaan Schout.
Ruttemu udało się ograć Macrona, bo dobrze odczytał nastroje w RFN
Polska i Holandia po przeciwnych stronach barykady
Są trzy rzeczy w UE, na których Holandii zależy najbardziej. Dwie z nich – wyhamowanie integracji strefy euro i obrona wspólnego rynku – są zgodne z polskim interesem. Podkreślała to poprzednia premier Beata Szydło w rozmowie z Markiem Ruttem w Hadze w lutym 2017 r. Ńwczesna szefowa polskiego rządu była zdania, że po brexicie to na Polskę i Holandię spadnie ciężar obrony wspólnego rynku.
Ale trzecia priorytetowa z punktu widzenia Hagi kwestia – ograniczenie wydatków UE – powoduje, że oba kraje stają po przeciwnych stronach barykady. Holandia jest za znaczącym ograniczeniem unijnego budżetu, co uderza w Polskę, największego beneficjenta netto europejskich funduszy. Spór między zwolennikami oszczędzania a tymi, którzy wolą wydawać więcej, dotyczy dwóch kluczowych z punktu widzenia Polski polityk – spójności i wspólnej polityki rolnej, które pochłaniają najwięcej unijnych wydatków. Efektem tego sporu jest sukcesywne cięcie funduszy na te cele.
Już teraz – zgodnie z zaproponowanym przez Komisję Europejską projektem wieloletnich ram finansowych na lata 2021– –2027 planowana jest redukcja funduszy na rozwój regionów dla Polski o 20 mld euro względem obecnego budżetu. Nie wiadomo, czy na tym się skończy, bo kraje Północy zapowiadają walkę o dalsze cięcia. Dla Ruttego projekt zaprezentowany przez KE jest nie do przyjęcia. Duński premier Lars Rasmussen uważa, że to budżet skrojony pod 28, a nie 27 państw. Tymczasem wyjście z UE Wielkiej Brytanii pozostawi lukę w unijnym budżecie w wysokości 12 mld euro. Natomiast polski rząd chce powalczyć o więcej pieniędzy po 2020 r. Przekonuje, że krajów niezadowolonych z zaproponowanych przez KE oszczędności jest więcej.
Pozycję Polski w negocjacjach budżetowych osłabia spór z Komisją Europejską o praworządność. Po czterech miesiącach dialogu podjętego w styczniu przez premiera Mateusza Morawieckiego sprawa utknęła na chwilę w martwym punkcie, po czym nieoczekiwanie przed tygodniem pochodzący z Holandii wiceprzewodniczący KE Frans Timmermans zwrócił się do państw członkowskich o zrobienie kolejnego kroku w prowadzonej przeciw Polsce procedurze z art. 7 unijnego traktatu. Jednym z krajów, które poparły ten pomysł, była właśnie Holandia. Nasi dyplomaci sugerują, że za tym krokiem mogą stać osobiste ambicje Timmermansa, który szuka dla siebie miejsca w polityce po przyszłorocznych kolejnych eurowyborach.
Nie tylko unijne wydatki dzielą Polskę i Holandię. Duża rozbieżność dotyczy także polityki migracyjnej. W umowie koalicyjnej holenderskiego rządu znalazł się zapis mówiący o warunkowaniu świadczeń dla krajów biorców netto w UE udziałem w programach pomocowych dla uchodźców. Nie jest też tajemnicą, że Holandia popierała powiązanie unijnych funduszy z praworządnością. Projekt rozporządzenia w tej sprawie jest częścią pakietu budżetowego zaproponowanego na początku maja przez KE.