Ze względu na częstą obecność w mediach i przekonujący sposób wypowiadania się prof. Ryszard Bugaj mógłby odegrać pozytywną rolę w podnoszeniu wiedzy rodaków na temat procesów gospodarczych.
Jego atutem jest doświadczenie polityczne nieobciążone przy tym bieżącym zaangażowaniem w spory władzy z opozycją. W wielu wcześniejszych wypowiedziach i artykułach udawało mu się ciekawie naświetlić istotę ważnych dla gospodarki dylematów i proponować sposoby ich rozwiązywania. Niestety w artykule odnoszącym się do najważniejszego prawdopodobnie strategicznego wyboru, przed jakim stoi Polska, czyli do kwestii członkostwa w strefie euro (tekst „Euro to wiara, nie racjonalizm”, DGP 6 czerwca 2018), jego argumentacja jest powierzchowna i w wielu miejscach wprowadza w błąd. Rozczarowujące jest to, że prof. R. Bugaj obraca się hasłowo wokół wielokrotnie już podnoszonych argumentów, nie próbując zauważyć, że uwarunkowania zewnętrzne i krajowe uległy zmianom.
Konieczne jest ponowne przeanalizowanie argumentów za i przeciw przystąpieniu Polski do strefy euro, a przede wszystkim określenie ich relatywnego znaczenia. Ogólna lista tych argumentów może być w miarę stała, nawet w okresie kilkunastu lat. Znaczenie niektórych z nich wyraźnie jednak wzrosło, a innych znacznie zmalało, zmieniając przy tym łączny bilans argumentów za i przeciw. I ten pewien efekt netto różni komentatorzy oceniają inaczej w zależności głównie od wag, jakie przypisują procesom zachodzącym w kraju i za granicą.
Czytając tekst prof. Ryszarda Bugaja, odniosłem wrażenie, że w kwestii przystąpienia do strefy euro bardzo odpowiada mu stanowisko, które można określić jako „powierzchowny i ponadczasowy sceptycyzm”. Podejście to dominuje w całej naszej dyskusji publicystycznej od początku kryzysu strefy euro. Polega ono na wybraniu z menu jednego lub kilku argumentów przeciw i potraktowaniu ich jako prawdy uniwersalne, niewymagające zastanowienia się, czy są one nadal aktualne i jakie jest ich relatywne znaczenie. Takie uproszczone podejście prowadzi siłą rzeczy zawsze do wniosku, że jeszcze zbyt wcześnie, że nie jesteśmy wystarczająco przygotowani, że najpierw niech sama strefa euro się zreformuje etc. Po dziesięciu latach publicznej dyskusji jesteśmy właściwie nadal w punkcie wyjścia, co de facto oznacza poważny regres, ponieważ mimo kryzysu, Brexitu, wzrostu nastrojów antyunijnych i zagrożenia dla trwałości instytucji demokracji liberalnej strefa euro nie zatrzymała się w miejscu w myśleniu na temat swojej przyszłości.
W obliczu nowych, bardzo poważnych zagrożeń gospodarczych i politycznych, na bilans kosztów i korzyści z członkostwa w strefie euro trzeba spojrzeć znacznie szerzej niż dotychczas. Dostrzegł to prof. Marek Belka, który nie tak dawno uznał, że nowe uwarunkowania wymagają nowego podejścia i jednoznacznie opowiedział się za szybkim przystąpieniem Polski do strefy euro. Co charakterystyczne, prof. Bugaj nie traktuje tej zmiany poglądów jako czegoś właściwego i godnego pochwały i zalicza prof. Belkę do „znanych ekonomistów, którzy w dość krótkim okresie prezentują różne oceny”. Można by się spodziewać, że jeśli prof. Bugaj radykalnie zmienił opinię na temat polityki obecnego rządu i zrezygnował z członkostwa w Narodowej Radzie Rozwoju, to wykaże więcej zrozumienia dla przewartościowania swoich poglądów przez prof. Belkę.
Jak można scharakteryzować nową konfigurację argumentów za członkostwem? Przede wszystkim silnie wzrosło znaczenie argumentów politycznych. Profesor Bugaj dostrzega ich rolę, ale kwituje ją jednym zdaniem, wspominając o zagrożeniu bezpieczeństwa ze strony Rosji. Sprawa jest znacznie poważniejsza. Najważniejszy argument dotyczy tego, że zgłoszenie akcesji do strefy euro, a nawet wyrażanie takiej intencji, staje się ważnym sposobem na ograniczenie ryzyka wyprowadzenia Polski z UE. Obserwując zachowania władz na arenie międzynarodowej oraz pobudzanie przez nie nastrojów antyunijnych w kraju, można przyjąć, że nadrzędna strategia, aczkolwiek nieoficjalna i na razie skrywana, jest ukierunkowana na polexit. Można przypuszczać, że wyniki wyborów we Włoszech, w których obydwie zwycięskie partie mają wyraźnie antyunijne programy, będą stanowić zachętę do podobnej retoryki w Polsce. Nie zdziwiłbym się, gdyby polska i węgierska polityka zagraniczna zostały ukierunkowane na Włochy jako strategicznego partnera w UE.
Po drugie, stałe naciskanie na władze, by podjęły kroki zmierzające do przyjęcia euro, zmniejsza nie tylko prawdopodobieństwo wyprowadzenia Polski z UE, ale także jeszcze poważniejsze ryzyko dalszego zsuwania się kraju w stronę demokracji nieliberalnej. Należy ciągle przywoływać przypadek Turcji, gdzie silne przesunięcie w stronę autorytaryzmu zbiegło się w czasie z osłabieniem aspiracji dotyczących członkostwa w UE.
Po trzecie, wspieranie idei przystąpienia do strefy euro jest bardzo istotnym sposobem zakotwiczenia dorobku polskiej prorynkowej transformacji i ochronienia go przed erozją w imię „dobrej zmiany”. Chodzi o obronę całkiem sprawnie funkcjonującego polskiego modelu kapitalizmu. Łączy on w sobie cechy modelu anglosaskiego opartego na przedsiębiorczości z cechami modelu kontynentalnego, w którym relatywnie duży wpływ na podział dochodów mają osłony socjalne. Model ten na pewno można doskonalić, ale kierunek dyskusji powinna wyznaczać pogłębiona analiza uwarunkowań historycznych i kulturowych, które doprowadziły do ukształtowania się w Niemczech i we Francji dwu odmiennych „filozofii ekonomicznych”. Taka analiza, zawarta w nowej książce M. Brunnermeiera, H. Jamesa i J.-P. Landaua pozwala lepiej zorientować się w możliwych wariantach doskonalenia naszego modelu niż nadmiernie uproszczone, nieprzystające do rzeczywistości traktowanie przez prof. Bugaja zarówno naszej gospodarki, jak i gospodarki strefy euro jako „wolnorynkowej”. Opowiadanie się przez niego ogólnie za „aktywną i stymulującą rolą państwa” staje się bardzo niebezpieczne, jeśli rola ta popycha nas w ramach „dobrej zmiany” w kierunku modelu kapitalizmu upolitycznionego, „wsobnego”, o dużej roli monopoli państwowych i prywatnych oraz podejmowanych ad hoc interwencjach.
Po czwarte, członkostwo w strefie euro w sposób istotny zwiększa zabezpieczenie przed potencjalnymi skutkami możliwego przyszłego światowego kryzysu finansowego w postaci np. nagłego odpływu kapitału czy zmniejszenia się jego napływu. Przykłady Argentyny i Turcji pokazują ostatnio dobitnie, jak mimo korzystnej koniunktury światowej trudno jest krajowi przezwyciężyć niekorzystne sprzężenia makroekonomiczne i finansowe, jeśli rynki postrzegają go jako „gospodarkę wschodzącą starej daty”.
Obecnie w Polsce realizowane są zmiany w prawie, które można określić jako fazę instytucjonalizacji populizmu ekonomicznego i politycznego. Jeśli proces ten się powiedzie, to polski model kapitalizmu ulegnie trwałemu przeobrażeniu w kierunku niższej dynamiki rozwojowej i większej podatności na kryzysy. Ponowne silniejsze ukierunkowanie kraju na proces integracji europejskiej jest najlepszym sposobem ograniczenia tych zagrożeń. Opowiedzenie się za członkostwem w strefie euro byłoby silnym sygnałem, że to prounijne ukierunkowanie jest traktowane przez władze w sposób poważny.
Profesor Bugaj kończy swój artykuł niby pocieszeniem, że „jednak wbrew temu, co twierdzą entuzjaści wspólnego pieniądza, nie musimy z przystąpieniem do strefy euro się spieszyć”. Szkoda tylko, że nie wziął pod uwagę kosztów alternatywnych takiej strategii odsuwania decyzji w czasie. Próba ich uwzględnienia jest obowiązkiem każdego ekonomisty, szczególnie jeśli mogą się one okazać bardzo wysokie i jeśli mają kumulatywny charakter. Bardzo zaskakujące jest też to, jak prof. Bugaj wyobraża sobie właściwą reakcję innych krajów członkowskich na tego rodzaju strategię. Otóż jego zdaniem „Polska powinna przede wszystkim zabiegać, by ewentualna ściślejsza integracja strefy euro nie dokonała się kosztem unijnej solidarności”. Dlaczego solidarność unijna ma być podporządkowana egoistycznej strategii Polski? Czy nie byłoby lepiej, gdyby to Polska w imię dobrze rozumianej solidarności unijnej przyłączyła się do zdecydowanej większości krajów, które w ściślejszej współpracy upatrują wzajemne korzyści? Obawiam się, że jeśli UE nie wykaże zrozumienia dla proponowanej przez R. Bugaja strategii odwlekania decyzji, to w przyszłości będzie on musiał pójść o krok dalej i napisać, że „wbrew temu, co twierdzą entuzjaści UE, nie musimy w niej pozostawać”.