W zderzeniu z imigrantami każdy zajmuje tu jakieś stanowisko. Jedni budują mur, inni – symboliczną bramę. Jestem tu krótko, ale ludzie z Briançon ode mnie również oczekują konfrontacji... z polskością.
Członkowie grupy Génération Identitaire w czasie patrolu w Alpach fot. Katarzyna Stańko / Dziennik Gazeta Prawna
Granica francusko-włoska w Alpach. Na granicy miejscowości Montgenevre i Briançon od kilku miesięcy funkcjonuje nielegalny szlak przerzutu migrantów. Próbują przedostać się tędy z terytorium Włoch do Francji. Codziennie, niezależnie od pogody i pory roku. Migranci przekraczają alpejską granicę w małych grupach po kilka, kilkanaście osób. Niektórzy pierwszy raz w życiu widzą tak wysokie góry i śnieg. Tu idą już bez przewodników, bez odpowiedniego ubrania i sprzętu, bez dokumentów. Czasem nawet bez butów. Większość, o ile pozwala im na to wygląd, mówi, że nie skończyła jeszcze 18. roku życia – wtedy państwo francuskie ma obowiązek zaopiekować się nimi. Umieścić w ośrodkach dla uchodźców, zagwarantować wyżywienie i dopuścić do procedury starania się o azyl. Przeważająca część z nich mówi po francusku. Język jest często jedynym aktywem, jaki wynieśli z rodzinnego kraju. Dominują ludzie z Mali, Wybrzeża Kości Słoniowej i Ghany.
Dziennik Gazeta Prawna
Od kilku miesięcy 12-tysięczne Briançon stało się również miejscem starć organizacji: skrajnie prawicowej Génération Identitaire („Identyczni”) oraz kilku lewicowych formacji, pomagających migrantom i zaangażowanych w stowarzyszeniach Tous Migrants czy Refuge Solidaire. Wojna podjazdowa jednych i drugich trwa od kilku tygodni. Uczestnicy nie przebierają w środkach. Często dochodzi do przepychanek. Padają wyzwiska, wzajemne oskarżenia. Lewicowi aktywiści w kominiarkach obrzucają kamieniami patrole „Identycznych”. Ci rewanżują się, denuncjując na policji tych, którzy pomagają migrantom. Pomoc taka według francuskiego prawa jest łamaniem prawa, o ile migrant nie posiada statusu azylanta lub uchodźcy. Grozi za to kara więzienia. Końca konfliktu nie widać, tak jak i łańcucha przechodzących przez Alpy migrantów.
Sztuczna granica na przełęczy Echelle
Na wysokości 1700 m n.p.m. Génération Identitaire zbudowało granicę między Francją a Włochami. Symboliczne zaprzeczenie idei Unii Europejskiej bez granic. Przełęcz l’Echelle znajduje się na trasie migrantów przebywających z włoskiej wioski Bardonnéche. Prowizoryczna konstrukcja wzniesiona przez „Identycznych” z drewna, plastiku i metalu ma przeszkodzić migrantom w przejściu na terytorium Francji. Ma też wywołać szum medialny. Budzi jednak oburzenie i strach większości mieszkańców Briançon, z którymi rozmawiam. Są jednak i zwolennicy konstrukcji, narzekający na indolencję władz i włóczących się po mieście obcych.
Młodzi prawicowi aktywiści z Génération Identitaire przyjechali tu z dużych miast: Tuluzy, Marsylii, Nicei, Paryża. Ale nie tylko. Organizują patrole na granicy z Włochami i wysoko w górach. Planują zostać tu „tak długo, jak będzie trzeba”. – To takie nasze małe poświęcenie. Coś na kształt ofiary Polaków w obronie swojej ojczyzny – tłumaczy 29-letni Romain, były wojskowy, a obecnie trener w organizacji. Nazwa organizacji ma z jednej strony nawiązywać do wspólnej tożsamości (identitaire) europejskiej, z drugiej – pokazywać młodość i siłę jej członków, nowego pokolenia (génération).
Z Génération Identitaire spotykam się w okolicy dworca w centrum Briançon. W kwietniu migranci urządzili tu nielegalną noclegownię. Od trzech miesięcy strajkują również francuscy kolejarze (z zupełnie innych przyczyn). Dworzec jest więc przez większość czasu zamknięty na cztery spusty i patrolowany przez ochroniarzy, którzy legitymują każdego, kto kręci się w okolicy. Do Briançon można dojechać tylko samochodem lub dolecieć śmigłowcem. Génération Identitaire dysponują i jednym, i drugim.
Wysportowane chłopaki w jednakowych niebieskich kurtach z emblematami swojej organizacji patrolują okolicę jeepem z wiele mówiącym napisem „Défend L’Europe” (Broni Europę). Namierzają pojawiających się na szlaku migrantów i natychmiast przekazują żandarmom informacje o ich obecności w okolicy granicy. Działają zgodnie z literą prawa. Wyjątkiem jest samowolne skonstruowanie granicy wysoko w górach. Z żandarmami są jednak w dobrych relacjach. Granicę przekraczamy kilkakrotnie, za każdym razem jedni i drudzy przyjaźnie się pozdrawiają: „Salut chłopaki, jak leci?”. Wysoko w góry iść nie możemy, pogoda nie pozwala. Zbliża się noc.
Wieczorami i nocą, aby uprzedzić akcje „Identycznych”, lewicowi aktywiści wyławiają migrantów tuż przy granicy i przywożą ich z granicy nieoznakowanymi samochodami do centrum pomocy uchodźcom znajdującego się w Briançon i do squatu u Marcela, gdzie uchodźcy są przechowywani przez jakiś czas, zanim nie wyśle się ich dalej w kraj.
– Lewaki zdominowały Francję, także nasze media, nie uważasz? – pyta Romain, który przewodzi lokalnej grupie „Identycznych”, podkreślając, że jego organizacja pilnuje jedynie przestrzegania prawa na terenie Briançon i Montgenevre, z czego nie wywiązują się ani policja, ani lokalni politycy. Oczekuje ode mnie zadeklarowania prawicowych poglądów politycznych, bo jestem Polką. A wiadomo: Polak to katolik i konserwatysta. – Musieliśmy wziąć sprawy w swoje ręce, czego efektem jest przysłanie dodatkowych posiłków żandarmów na granicę przez samego ministra Gérarda Collomba – chwali się Romain. – Wy, Polacy, jesteście odporni na wpływy komunistów, jesteście niejako zaimpregnowani. My we Francji niestety nie – wzdycha. Wtóruje mu trzech młodszych kolegów – student politologii i historii oraz młody elektryk. Nazywają siebie „politycznymi żołnierzami”, młodą nadzieją Francji. Dwudziestolatkowie chętnie opowiadają o sobie, swoich akcjach i białej Francji, której czują się spadkobiercami i kontynuatorami. – Chcemy przekonać nasze społeczeństwo, że takich jak my jest wielu i że nie trzeba poddawać się lewicowej presji poprawności politycznej. Można zatrzymać falę migrantów i terrorystów, którzy chcą zalać Europę – tłumaczy Romain. Ma charyzmę i cechy potrzebne młodemu wodzowi. Zapala się, kiedy mówi o swoim kraju i kolejnych akcjach „Identycznych”, o dumie i dokonaniach francuskiego narodu.
Jedziemy na włoską granicę, mijamy francuskie Montgenevre. Po drodze „Identyczni” zdejmują oznakowanie swojego jeepa. – Musimy być dyskretni – mówią. Po włoskiej stronie, w Claviere zatrzymujemy się jakieś 300 m od kościoła, w którego podziemiach nocują migranci. – My dalej nie jedziemy – tłumaczy Romain. Ostrzega, że może dojść do zadymy z tymi, którzy pilnują migrantów i nie pozwalają się nikomu do nich zbliżyć.
Nie udaje mi się wejść do kościoła znajdującego się na Piazza Europa. Jest zamknięty, a na pukanie nikt nie reaguje. Spotykam jednak Toubu, młodego migranta z Ghany kręcącego się w okolicy świątyni. – Pomaga nam ksiądz, śpimy w kościele – opowiada. Toubu chce dostać się do Francji, narzeka na Włochów. Słyszałem, że Francuzi są inni – tłumaczy. Czeka na odpowiedni moment, żeby ruszyć dalej w drogę.
Potwierdzeniem słów Toubu jest reakcja włoskiego barmana z kawiarni przy kościele. Na pytanie o okolicznych migrantów zaczyna się denerwować. – Za dużo ich tu, za dużo tych historii z nimi. Turyści przestają przyjeżdżać – szybko kończy rozmowę.
Obojętność jest zła
O Briançon i Montgenevre zrobiło się we Francji głośno w grudniu. Doszło wtedy do poważnego wypadku w górach. Z wysokości 40 m spadł Moustaffa. Przeżył, ale wiele tygodni dochodził do siebie w szpitalu w Briançon. Potem czekała go długa rehabilitacja. Mieszkańcy miasta zaopiekowali się nim, podobnie jak i innymi osobami w potrzebie. We francuskich mediach pierwszy raz pojawiła się wówczas informacja o alpejskiej miejscowości, której mieszkańcy z zaangażowaniem pomagają migrantom, za co przesłuchuje ich policja.
Michel, ratownik górski z niedalekiego Nevache, wielokrotnie był w górach i zimą sprowadzał migrantów na dół. Dlaczego pomaga? – Ci ludzie mogą zginąć. Ja nie pytam ich, skąd są i po co tu przyjechali. My w górach mamy zasadę – pomagaj bliźniemu w potrzebie. Wszyscy jesteśmy ludźmi. Tak trzeba – tłumaczy. Nie boisz się o pracę dla swoich dzieci? Tego, że Francja się zmienia? – To są pytania do polityków, nie do zwykłych ludzi. Mnie to nie obchodzi – odpowiada. O Génération Identitaire mówi ze strachem. – Nie wiem, co nimi kieruje, oni nie są stąd. Boję się, że od nich zacznie się coś złego. Opowiedz mi o nich, o ich motywach – prosi.
Z niepokojem o sytuacji w mieście mówi również Eliza, nauczycielka muzyki. – My tu wszyscy chcemy zademonstrować naszą solidarność tak, jak CGT, które kilka tygodni temu zorganizowało łańcuch poparcia dla migrantów. Lewicowy związek zawodowy CGT ma bardzo silną pozycję we Francji. Jak im pomagają? – pytam Elizę, która sama jest aktywistką i ma wielu przyjaciół w CGT. Przekazują pieniądze, jedzenie? – Tym razem chodziło o manifestację solidarności i naszej otwartości, bez jakiejś konkretnej pomocy. Najgorsza jest przecież obojętność – podkreśla. – Czy Polacy są antysemitami, nie lubicie obcych? – rzuca nagle pytanie. Dębieję. – Czytam o Polsce od roku w gazetach i nie wiem, o co chodzi z tą waszą ustawą o Holokauście – dodaje wyjaśniająco Eliza. Trudno jest mi w kilku zdaniach streścić historię mojego kraju i wyjaśnić obecną sytuację. Padają słowa: wojna, okupacja, Auschwitz, Żydzi, Polacy, Niemcy, eksterminacja, „polskie” obozy śmierci. Nie mogę się powstrzymać i dodaję jeszcze: Vichy i systemowa kolaboracja. Michel dorzuca natomiast pytanie o politykę Polski wobec migrantów, wobec obcych. – Zło bierze się ze strachu i niewiedzy – podsumowuje naszą rozmowę ratownik.
– Gesty to za mało – uważa z kolei właściciel baru Le Club w centrum Briançon, narzekający na państwo francuskie i naiwność mieszkańców miasteczka. – Nieważne, ilu przyjmiemy migrantów. Ważne, co z nimi będziemy dalej robić. A nie robimy nic tak naprawdę. Znam dziewczynę z Iraku, która 5 lat pracowała na czarno w Marsylii. W swoim kraju przeżyła traumę, wymordowano jej rodzinę. Ale u nas nikt nie chce dać jej papierów na pracę. Jak ona ma normalnie żyć? – pyta. – Wielu uchodźców zniechęca się życiem na garnuszku państwa i brakiem perspektyw. Po jakimś czasie chcą wracać do domu, ale nie mają dokąd. Francja nie jest rajem, gdzie każdy jeździ drogim samochodem i pracuje w pięknym szklanym biurze. Spytaj tych z ośrodka pomocy migrantom, czy chcą płacić wyższe podatki na swoich podopiecznych – kwituje.
„Identyczni” zapraszają mnie do swojego miejsca, do klubu Casino. Wszyscy ich tu znają, blond kelnerki z uśmiechem witają szpaler czarnowłosych, pewnych siebie przystojniaków, ci odwzajemniają uśmiechy. Za kilka godzin będzie tu impreza. Będzie się działo. Chłopaki nie mogą doczekać się już wieczoru. Na zakończenie pytają jeszcze, jak zatytułuję mój artykuł. Chcą, żebym opowiedziała o nich w Polsce.
Po drugiej stronie miasta, w hotelu Vauban, inne dziewczyny podziwiają innych przyjezdnych chłopaków. – Oni są na misji – tłumaczą mi młode mieszkanki Briançon – pomagają tam wysoko w górach ludziom w potrzebie. To są ludzie lewicy – szepczą konspiracyjnie i z podziwem. Grupa młodych mężczyzn ubranych w bluzy z kapturami i kurtki typu parka wypija piwo i wychodzi. Jutro czeka ich akcja wysoko w górach.
Otworzyć góry dla obcych
Następnego dnia rano wolontariusze z organizacji Tous Migrants wraz z przyjezdnymi aktywistami lewicy planują zbudować bramę w górach. – Jaką bramę, z czego, jak dużą? – pytam Joëla, szefa ośrodka pomocy migrantom w Briançon. – Nieważne, nie wiem – zbywa mnie. Chodzi o symbol i o solidarność – dodaje.
Na początku nie jest łatwo. Młodzi z Tous Migrants nie chcą ze mną rozmawiać ani wpuścić mnie do swojego ośrodka. Są nieufni i agresywni. Ktoś widział mnie wczoraj w towarzystwie „Identycznych”. – To są faszyści. Piep....ne gó...no. Nie należy z nimi gadać, oni są niebezpieczni – kwituje akcje „Identycznych” Monique z Tous Migrants. Z kilkoma chłopakami stanowczo zagradzają mi wejście. Robi się nieprzyjemnie. Po jakimś czasie z budynku wychodzi starsza kobieta z wiaderkiem pociętej kapusty na surówkę. Starsze emerytowane mieszkanki Briançon, których jest tu cała gromadka, są dobrymi duchami tego ośrodka. Karmią, gotują, pocieszają. – To ty jesteś tą polską dziennikarką? – pyta. Kobieta sadza mnie przy stole z jedzącymi obiad migrantami, robi kawę w emaliowanym kubku, przedstawia się jako siostra Michela, znajomego ratownika górskiego.
Joël Pruvot nie chce, aby nazywać go szefem. – Wszyscy jesteśmy tu równi, a jest nas ponad 400 osób. Mężczyzna prowadzi mnie do biura. Na stołach i szafach leży mnóstwo teczek z dokumentami, na ścianach wiszą kolorowe rysunki dzikich zwierząt i gór. Ośrodek utrzymuje się z datków, jedzenie i ubrania ofiarowują restauracje i lokalni mieszkańcy. Lokal użyczył burmistrz niekryjący lewicowych poglądów. Za prąd, wodę i gaz płaci gmina. Miesięcznie przez ośrodek przechodzi około 100 migrantów. Niektórzy mają pieniądze, inni nie mają nawet butów. Wycieńczeni marszem przez góry zostają kilka dni po to, aby dojść do siebie.
– Instruujemy ich, co mają robić i wysyłamy dalej. Naszym zamiarem nie jest zatrzymanie ich u nas, zresztą oni tego nie chcą – mówi Joël, który określa siebie jako człowieka lewicy i ekologa. – Nie można zatrzymać człowieka, który szuka swojej drogi, swojego miejsca na ziemi – tłumaczy. Na pytanie o dalsze losy migrantów odpowiada: – Tak, może się to wydać frustrujące, że większość z nich być może ląduje potem na ulicach Paryża czy innego miasta we Francji, ale to nie jest już nasz problem, ale problem naszego państwa – oświadcza. Państwo ma obowiązek się nimi zająć. Zresztą Francja jako kraj, który wyzyskiwał kolonię i przyczynił się do efektu cieplarnianego, ma obowiązek przyjąć tych ludzi do siebie. Francuzi do tej pory wyzyskują Afrykę i korumpują jej polityków i lokalnych kacyków. Na poparcie swoich słów Joël wymienia francuskiego magnata medialnego i miliardera Vincenta Bolloré, oskarżonego ostatnio o korumpowanie afrykańskiej administracji. – Wciąż decydujemy o ich walucie, franku CFA.
Joël pyta o Polskę, o jej politykę migracyjną. – Przyjmujecie muzułmanów? Ukraińców tak, ale nie Czeczenów, bo to muzułmanie? – docieka. Polska w oczach Joëla jest represyjnym państwem w stosunku do kobiet. – Nie macie prawa do aborcji, które jest fundamentalnym prawem człowieka – konkluduje, oczekując zdecydowanej reakcji z mojej strony i opowiedzenia się za lub przeciw przyjmowaniu migrantów, aborcji, za walką z ociepleniem klimatu lub przeciw niej. – Nie jesteście dla nas wzorem państwa prawa – konkluduje, ale o ośrodku, swoich wolontariuszach i Afrykanach opowiada chętnie. – Dla mnie nie ma znaczenia, skąd jest ten człowiek ani dokąd idzie. Ja chcę mu pomóc tu i teraz. Na oskarżenia „Identycznych” o ataki terrorystyczne dokonywane przez obcych kulturowo Joël reaguje złością: – Głupie gadanie prawicy. Ataki terrorystyczne dokonywane są przez obywateli francuskich w państwie, które nie zdaje swojego egzaminu w stosunku do swoich obywateli. Joël docenia jednak nowe prawo migracyjne, nad którym pracuje rząd. Ma nadzieję, że pomoc migrantom nie będzie już przestępstwem tak, jak do tej pory. – My nazywamy to nieoficjalnie „délit solidaire”, czyli przestępstwo przeciwko solidarności. Jesteśmy dumni z tego, co robimy.
Kończymy rozmowę. Joël idzie w góry budować bramę otwartą dla migrantów. Liczy, że rozgłos medialny wokół ich akcji powstrzyma policję i żandarmów przed aresztowaniami jego ludzi i przesłuchaniami. Aktywiści z Tous Migrants nie zwracają już na mnie uwagi. Mogę rozmawiać z migrantami, robić zdjęcia, wypić spokojnie kawę przed powrotem do domu. Chcą, żeby o nich opowiedzieć w Polsce, żebyśmy pomagali obcym, żądają zaangażowania. Co ciekawe, w przeciwieństwie do „Identycznych”, którzy zapewniają, że są przeciwni używaniu przemocy do realizowania swoich celów, aktywiści pomagający migrantom nie odcinają się od niej. – Państwo jest opresyjne, jednostka nie ma szans w starciu z nim, przemoc jest zatem uzasadniona – mówi ultralewicowa Camille, z którą zabieram się w drogę powrotną z Briançon.
W samym Briançon nie ma ludzi obojętnych. Kiedy państwo przestaje działać, ludzie biorą sprawy w swoje ręce. Natura nie znosi próżni, a ludzie z Briançon – obojętności. Jedni budują granicę, inni symboliczną bramę. Każdy na swój sposób konfrontuje się ze zjawiskiem obcego. Jesteś z Polski? Ludzie z Briançon tym bardziej naciskają, żeby zająć stanowisko, bo nie tolerują jednego – braku reakcji.