Elon Musk, Peter Thiel, Sam Altman i Reid Hoffman to generacja amerykańskich miliarderów, która do swoich fortun doszła w pierwszej dekadzie XXI wieku. Nawet jeśli spojrzymy na nich bez oceniania i krytyki, musimy uznać, że to właśnie oni są tym jednym procentem superbogaczy, który w epoce neoliberalnej uciekł reszcie społeczeństwa.
Dziennik Gazeta Prawna
Podbój kosmosu, apokaliptyczne fantazje o własnym państwie na końcu świata i transfuzja krwi w celu utrzymania wiecznej młodości. To najnowsze dowody, że przedsiębiorcy z Doliny Krzemowej mają zwyczajnie zbyt dużo pieniędzy.
Pewnie już każde dziecko na Ziemi wie, że miliarder Elon Musk wystrzelił w kosmos samochód marki Tesla z manekinem (niejakim Starmanem) za kierownicą. Projekt jest oczywiście rodzajem wielkiego marketingowego happeningu, który sprawił, że o Musku i jego planach podniebnej ekspansji mówi się dziś bardzo wiele. Ale i wcześniej się mówiło. Nie dalej jak jesienią południowoafrykański przedsiębiorca i filantrop ogłosił, że w 2022 r. zamierza wysłać na Marsa dwa pierwsze statki zaopatrzeniowe. A dwa lata później – żywych ludzi. To wszystko podlane jest futurystycznym sosem poszukiwania nowej planety dla człowieka. Miejsca, do którego ludzkość mogłaby w razie czego czmychnąć. Owo „w razie czego” to oczywiście jakiś rodzaj kataklizmu, na przykład ekologicznego. Nie muszę dodawać, że Musk (lub jego następcy) byliby na takiej trasie monopolistami. Panami życia i śmierci dla całego gatunku.
Nieco wcześniej inny superbogacz Peter Thiel odkrył jeszcze jedną opcję awaryjną. W 2011 r. przeniósł się do Nowej Zelandii, gdzie kupił wielką posiadłość. Dwa lata temu jego przyjaciel, trochę młodszy milioner z Doliny Krzemowej Sam Altman, ujawnił w rozmowie z tygodnikiem „New Yorker”, że mają z Thielem taki układ. Gdyby doszło do najgorszego, Altman wsiada do swojego prywatnego odrzutowca i leci do położonej na końcu świata posiadłości Thiela. Ale co oznacza dla nich owo najgorsze? Na przykład atak śmiercionośnego wirusa wywołującego pandemię. Przejęcie władzy nad światem przez jakiś rodzaj sztucznej inteligencji. Wojna nuklearna między zwaśnionymi mocarstwami. Niedawno w „Guardianie” ukazał się frapujący reportaż idący tropem Thiela w Nowej Zelandii. Autor podawał w wątpliwość przekonanie, że przeprowadzce krezusa na Antypody towarzyszył jedynie strach przed potencjalną Apokalipsą. Nie mniej ważną motywacją miliardera ma być próba faktycznej budowy własnego państwa. A bardziej konkretnie: własnego eksterytorialnego kawałka świata, na którym Thiel mógłby spełnić swój libertariański sen o absolutnej wolności. Z dala od przemocy państw oraz jakichkolwiek społecznych oczekiwań. Dodajmy jeszcze, że gdy w listopadzie 2016 r. Donald Trump został prezydentem Stanów Zjednoczonych, inny amerykański bogacz Reid Hoffman ogłosił, że Apokalipsa w zasadzie się zaczęła i on też przenosi się do Nowej Zelandii. Hoffman libertarianinem zdaje się nie jest, ale i on zamierza tu szukać Nowego Araratu, czyli wzniesienia, na którym miała zawisnąć łódź Noego, gdy opadły wody potopu.
Elon Musk, Peter Thiel, Sam Altman i Reid Hoffman to 40-, 50-latkowie stojący za sukcesem takich marek jak PayPal, Tesla, Facebook, LinkedIn czy Y Combinator. Różni ich wiele. Ale łączy pokoleniowe doświadczenie. To generacja amerykańskich miliarderów, która do swoich fortun doszła w pierwszej dekadzie XXI wieku. Nawet jeśli spojrzymy na nich bez oceniania i krytyki, musimy uznać, że to właśnie oni są tym jednym procentem superbogaczy, który w epoce neoliberalnej uciekł reszcie społeczeństwa. To oni mogliby stać się żywą ilustracją do wszystkich tez Thomasa Piketty’ego obrazujących niesamowity wzrost nierówności dochodowych w Ameryce w minionych dwóch dekadach.
Wszyscy ci przedsiębiorcy mogliby również występować w roli bohaterów najnowszego wznowienia „Kapitału” Karola Marksa. Niemiecki filozof (niedługo będzie 200. rocznica jego urodzin) zyskał przecież sławę dzięki temu, że jako pierwszy potrafił precyzyjnie opisać, skąd bierze się wigor i siła kapitalizmu. Pisał, że kapitał nie potrafi usiedzieć na miejscu. Że jest jak rzeka, która cały czas musi płynąć dalej i dalej. A jeśli natrafia po drodze na jakąś przeszkodę, to albo próbuje ją opłynąć, albo rozsadzić. Zatrzymać ją niezwykle trudno, o czym przekonał się stary ład ekonomiczny oparty na arystokratycznych więzach krwi oraz własności ziemskiej. Starczyło jedno stulecie, by te stare źródła bogactwa oraz prestiżu niemal kompletnie straciły na znaczeniu.
Jednocześnie – dowodził Marks – w tej właśnie ruchliwości kapitalizmu kryje się jego gen samozniszczenia. Kapitalizm nie potrafi powiedzieć „dosyć”. Cały czas chce więcej i więcej. Tyrania zysku popycha go do nieliczenia się z nikim i niczym.
Dlatego właśnie bywa groźny. Dla kogo? Ofiar jest mnóstwo, ale spróbujmy je dla porządku wymienić. Kapitalizm jest niebezpieczny dla pracowników, bo stale dąży do tego, by produkować jeszcze taniej i jeszcze szybciej. Dla środowiska naturalnego, bo nie znosi, gdy się go próbuje krępować przepisami ekologicznymi. Dla pokoju, ponieważ stały pęd do otwierania nowych rynków pcha klasy posiadające w kierunku imperializmu oraz podbojów (pisała o tym Róża Luksemburg). Dla stabilności makroekonomicznej, gdyż kolonizacja przyszłości poprzez upowszechnienie kredytu przynosi pompowanie baniek spekulacyjnych. Jest groźny nawet dla samej wolnej konkurencji. Już dawno tacy ekonomiści jak Paul Sweezy czy Paul Baran pokazali przecież, że realnie istniejący kapitalizm nie ma nic wspólnego z romantyczną opowieścią o wolnych homo oeconomicusach, dzięki którym prowadzona przez niewidzialną rękę rynku podaż spotyka się z popytem, po czym żyją długo i szczęśliwie. W praktyce zawsze kończy się jakimś rodzajem kapitalizmu monopolistycznego, charakteryzującego się potężną spiralą centralizacji i dominacją korporacyjnych form organizacji gospodarczej. Poszczególne branże są tutaj kontrolowane przez kilka oligopolistycznych firm, które w dziedzinie decyzji produkcyjnych oraz inwestycyjnych działają nie tyle w konkurencji do siebie, ile raczej z wzajemnym poważaniem. Oczywiście i w tej superlidze gigantów dochodzi raz na jakiś czas do pewnych przesunięć. Czasem ktoś z niej spadnie (Kodak, Nokia), a czasem ktoś awansuje (Apple, Google). Warto jednak zwrócić uwagę, że każdy nowy „pistolet” szybko akceptuje obowiązujące tu reguły gry. I wszystkie wysiłki koncentruje na uzyskaniu pozycji monopolistycznej w swojej działce, a jeszcze lepiej – zawiązuje oligopol kontrolujący kilka powiązanych ze sobą branż.
Patrząc na najnowsze poczynania panów Muska, Thiela czy Hoffmana, nie sposób nie zauważyć, że są marionetkami w tym samym kapitalistycznym przedstawieniu. Fakt, że w epoce neoliberalizmu (od lat 70. do dziś) kapitalizm się niebywale rozbisurmanił, przyniósł im wielkie zyski. Zyski, których nie zdołaliby osiągnąć w pokryzysowych latach 40. XX wieku ani w latach 50. i 60., gdy nawet państwa Zachodu trzymały kapitalistów w ryzach. Potem wszelkie hamulce puściły i ludzie tacy jak Musk czy Thiel dołączyli do długiej tradycji superbogaczy mierzących się z wyzwaniem, jakie stawia przed nimi kapitalizm. Ich zadanie polega na poszukiwaniu rynków ekspansji dla zgromadzonego kapitału. Na przekraczaniu kolejnych granic i odkrywaniu nowych lądów. Muszą to robić, bo są niewolnikami własnego bogactwa. Stąd eksploracja kosmosu czy wiktoriańska fantazja na temat przetrwania Apokalipsy albo ucieczki od reszty ludzkości. A może do jednego połączonego z drugim. Najpierw wycofanie ze społeczeństwa na megadaczę Thiela, a potem cyk, poza świat, rakietą Elona Muska. Osobiście lub pod jakąś inna postacią, jak wyobraża sobie Thiel, który pisał kiedyś z entuzjazmem o wampirycznej wizji rynku transfuzji młodej krwi w celu utrzymania długowieczności.
Na wieść o tym, że tesla z manekinem za kierownicą leci w kosmos, toruński filozof Tomasz Markiewka zauważył przekornie: „Nie umiemy sobie poradzić z biedą, degradacją środowiska, rasizmem, dyskryminacją kobiet i mniejszości seksualnych, ale za to potrafimy wysłać samochód w kosmos. Brawo ludzkość”. W pełni podzielam jego gorzką konstatację.