Jak już zwyciężymy, to zabraknie nam zapału, by dalej budować i tym samym czerpać korzyści z tego, co zdobyliśmy. Jesteśmy społeczeństwem wiecznie walczącym, a nie tworzącym.
Wychodzi Polak na ulicę i...
...krzyczy głośno, protestuje zażarcie. Ale wbrew pozorom nie jesteśmy narodem, który potrafi działać w grupie, myśleć zespołowo, a tym samym protestować, strajkować, maszerować w imię słusznej sprawy lub przynajmniej popierać tych, którzy się buntują po to, by zmienić rzeczywistość na lepszą. Na ogół skupiamy się na swoich partykularnych interesach. Brakuje nam demokratycznego ducha w działaniu.
Dziennik Gazeta Prawna
Ale przecież ostatnio skrzyknęli się choćby lekarze. O protestach w obronie sądów i konstytucji nie wspominając.
Tyle że tu nakładają się dwie kwestie. Pierwsza to zbieżność partykularnych interesów, wynikająca z myślenia: ja zarabiam mało, kolega zarabia mało, inni na podobnych stanowiskach też zarabiają mało, więc protestujemy razem. Innymi słowy: Każdy z nas dostanie więcej, jeśli będziemy dochodzić swojego ramię w ramię. Choć nie da się też ukryć, że protesty lekarzy miały głębszy sens. Nie chodziło tylko o podwyżki płac.
Jak nie o pieniądze, lepsze warunki pracy, to o co chodzi?
O potrzebę zawiązania grup, koalicji i zespołów, kiedy tylko do głosu dochodzą negatywne emocje. I to niezależnie od tego, czy mowa o służbie zdrowa czy np. wymiarze sądownictwa. Weźmy prostszy przykład, o którym czytałam zaledwie kilka tygodni temu. Rzecz dzieje się na jednym z osiedli mieszkaniowych – bez znaczenia, gdzie i kiedy dokładnie. Ważne, że dopiero co zostało oddane. Nie wyłożono jeszcze chodników. Dookoła tylko błoto. Żwir i woda. Niezadowolenie mieszkańców narasta, bo nie sposób dotrzeć do domu suchą stopą. Sąsiedzi szybko się więc skrzykują i idą zawalczyć u dewelopera. „To nie moja sprawa” – usłyszą, więc udadzą się do władz dzielnicy. Tam złożą dokumenty, po czym cierpliwie odstoją swoje. Ale koniec końców chodnik powstanie. Łącznie z pięknym trawnikiem. Potem inny z sąsiadów na fali wspólnych działań wpadnie jeszcze na pomysł: „A może byśmy klomby obsadzili kwiatami”.
Niech zgadnę – tym nikt już nie będzie zainteresowany?
Zupełnie, i to mimo że mieszkańcy dobrze się już poznali i zaprzyjaźnili. Niektórzy nawet zaczęli się opiekować nawzajem swoimi dziećmi. Okaże się jednak, że kiedy trzeba wyjść na podwórko i wspólnie coś zrobić, chętnych już nie będzie.
Dlaczego?
Bo jak zwyciężymy, zorganizujemy się przeciwko czemuś, to zabraknie nam już zapału, by dalej budować i tym samym czerpać korzyści z tego, co zdobyliśmy. Jesteśmy społeczeństwem wiecznie walczącym, a nie tworzącym.
Ale skąd to się w nas bierze?
Można to wytłumaczyć np. dylematem wspólnego pastwiska. Po raz pierwszy opisał go ekonomista William Forster Lloyd jeszcze w 1832 r., a potem w 1968 r. rozpropagował biolog Garrett Hardin.
A na czym dokładnie to polega?
Hardin wyjaśniał to na przykładzie farmerów – dajmy na to, że jest ich pięciu – którzy dostają do wspólnego użytkowania średniej wielkości pastwisko. Takie, które może wyżywić około 15 krów. Na początku każdy z nich przyprowadza tam swoje zwierzęta, łącznie jest ich 10. „Szkoda jednak, bo trochę tej trawy się marnuje” – myśli przy tym. Zwierzęta zaczynają dawać dużo mleka, dochody farmera rosną, więc ten kupuje kolejną i kolejną krowę, podobnie zresztą jak czterej pozostali. I prowadzi na wspólne pastwisko. Kiedy jest już ich tam 20, to nie ma sposobu, by wyżywić wszystkie zwierzęta. Z czasem krowy stają się chude, któraś nawet padnie i wszystko zaczyna się od początku. Farmerzy wstawiają po jednej krowie. Ubolewają, że trawa się marnuje... Być może gdyby ustalili, że te kilka krów, które się jeszcze tam zmieszczą, to ich wspólne zwierzęta i z tego będą czerpali zysk, to by się im udało. A tak, farmer, czytaj: uczestnik społeczności, nie potrafi korzystać z czegoś, co jest przeznaczone do wspólnego użytku. Bo najważniejszy jest indywidualny zysk. Bo lepiej jest mieć własną krowę niż nasze wspólne.
Czego w takim razie brakuje?
Zaufania społecznego. „Bo jak wyjdę z domu” – wracając do przykładu z nowo powstałym osiedlem – „posadzę kwiatki, to i tak gówniarz sąsiadów zniszczy ten klomb” – tak przecież myśli większość z nas.
„Szkoda w ogóle mojej pracy. Nawet nie będę zaczynał/zaczynała” – tak też myślimy.
Ale to już związane może być z kolejnym dylematem – dylematem samotnego bohatera. Godziny szczytu, korek, zjazd z autostrady i konar, który tamuje drogę. Fragment drzewa trzeba bardzo powoli omijać, nic więc dziwnego, że zator robi się coraz większy. W pewnym momencie jeden z kierowców podjeżdża do przeszkody, wysiada z samochodu i próbuje ten konar samodzielnie usunąć (żeby innym ułatwić jazdę). Ale nikt mu nie pomaga. Mało tego, ten, który za nim stoi, krzyczy: „Co robisz, idioto? Wsiadaj i jedź!”. Głównie dlatego, że on był już tak bliski ominięcia przeszkody. Jeśli więc ktoś zatrzyma się bezpośrednio przed nim, to opóźni jego przejazd. On sam nie skorzysta na tym, że inni będą krócej jechali.
A co myśli wtedy kierowca bohater?
Że nawet jak zrobi coś dla innych, to jeszcze za to dostanie po głowie. „Bo ci, którzy są bezpośrednio za mną, do mnie przede wszystkim będą mieli pretensje”. Czyli nie dość, że się poświęci – „muszę się zatrzymać, podnieść konar”, to nikt mu nie podziękuje. „I tak jeszcze zostanę ukarany”. Ale, co też ciekawe, samotnego bohatera częściej znajdziemy w Polsce niż np. w Wielkiej Brytanii. Jesteśmy narodem, w którym od czasu do czasu znajdują się osoby gotowe do heroicznych czynów. Nawet jeśli sięgną po spisek albo podstęp, to i tak pochwalimy taką postawę.
Ktoś to w ogóle zbadał?
W Polsce nie, ale w Anglii – już tak. Przeprowadzono tam np. serię krótkich eksperymentów. Wymagają one tego, żeby na chwilę zapomnieć o sobie. W jednym z nich w parku porzucono hulajnogę dziecięcą i badano, co się z nią następnie działo. Nikt jej nie usunął na bok – dla większości jakby w ogólne nie istniała. Z reguły ją obchodzono i dopiero co 14. osoba rozejrzała się za jej właścicielem. W innym eksperymencie pojawiła się przeszkoda na jezdni. Okazało się, że tylko co 18. kierowca próbował coś z nią zrobić. I jeszcze jedna sytuacja: teczka z dokumentami w metrze, podpisana. Widać było, że to ważne papiery. Mimo to pasażerowie starali się jej nie widzieć, co do zasady. Dopiero 50. osoba przekazała ją funkcyjnemu ze słowami: „Pewnie ktoś się zgłosi i będzie jej szukał”.
Anglicy nie są zainteresowani tym, żeby za kogoś załatwiać jego sprawy – to pokazuje ten eksperyment.
Nie, on dowodzi, że Anglicy nie są wrażliwi na innych, na pojedyncze osoby. Nie będą się zajmowali czyjąś hulajnogą lub np. teczką z dokumentami, bo uważają, że to sprawa tego, kto je tam zostawił. Być może tak chciał, być może zapomniał, ale to nie mój biznes. I podobnie będzie z ochroną praw innych osób, popieraniem manifestacji czy np. udziałem w strajkach, marszach i protestach.
A najważniejsza dla Polaka zasada?
„Lepiej protestować niż się zgadzać”. Przy czym: tym łatwiej ruszy do boju, im ostrzejszy będzie konflikt lub im bardziej będzie go dotyczył. Obwodnica obok Warszawy? Oczywiście, że tak! Wszyscy chcemy, żeby była. Ale nie tu. Przecież nie koło mojego domu!
Skąd w nas ta buta?
Z automatu, bo wszyscy doskonale wiemy, że sympatia opinii publicznej będzie po stronie tego, który powie: „Nie, ja tu mam swoje gospodarstwo. Zasiedziane. Z dziada pradziada. Nie dam”. Polacy są wrażliwi przede wszystkim na jednostkę. Łatwo się z nią utożsamiają. W lot zrozumieją jej interesy i rzadziej, a na pewno mniej chętnie, przyjmują perspektywę społeczną. I to mimo tego, że firma będzie chciała budować drogę/most/obwodnicę także w interesie jednostki. Łatwiej będzie i jej potem pojechać na zakupy, wakacje czy też np. w odwiedziny.
Czyli protest jako forma obrony godności?
Też, bo Polakom ciągle się wydaje – mamy to z poprzedniego ustroju – że ten, kto jest duży, bogaty, silny, ten jest przeciwko nam i trzeba go zwalczać. Tymczasem ta wielka bogata firma zatrudnia ludzi, którzy też zarabiają podobnie jak my i są podobni do nas – ale tego już nie zobaczymy.
A może już dawno przyjęliśmy, że lepiej być aktywnym protestującym niż tylko pokornym cielęciem? Skoro o pastwiskach była mowa.
Zgoda, ale o ile aktywny będzie znaczyło tyle, co świadomy. W praktyce: „OK, ma być obwodnica. Tutaj wspólnie z mieszkańcami naszej wsi – ale też okolicznych wsi – ustaliliśmy, że najlepiej będzie ją poprowadzić dokładnie w tym miejscu”. I mowa będzie o konkretnych propozycjach. A nie, że powiemy tylko: „Nie obok nas. Po moim trupie! Niech to idzie przez tamtą wieś”.
Jest szansa, że kiedyś w ogóle dogonimy Szwajcarów? Ci w ciemno zgadzają się nawet na składowisko niebezpiecznych odpadów w swojej miejscowości, tłumacząc: Skoro rząd tak zdecydował, to jesteśmy za.
Pytanie brzmi nie czy, tylko kiedy. Bo to też przede wszystkim kwestia zaufania do instytucji publicznych. Jeśli władza mówi, że tak ma być, to przecież wie, co mówi. My jej ufamy. A uczyć się powinniśmy także np. od Anglików. Pamiętam sprawę z zeszłego roku. 9 lipca brytyjski sąd zdecydował o odłączeniu aparatury podtrzymującej życie 11-miesięcznego Charliego Garda. Ta decyzja oznaczała, że chłopiec cierpiący na nieuleczalną chorobę genetyczną musi umrzeć. Rodzice, którzy wyszliby z sądu w Polsce, dowodziliby, że sędzia jest bezduszny, że sądy są przekupne... Tymczasem Anglicy, choć przecież walczyli o uratowanie synka, powiedzieli krótko: „Jest nam bardzo przykro, bo będziemy musieli się z nim pożegnać”. Nie było ani jednego złego słowa na sąd. Za to spokojne dowodzenie: „Sąd bardzo dokładnie to przeanalizował. Akceptujemy tę decyzję, chociaż pogrążamy się w żałobie. Bo za chwilę stracimy nasze dziecko”. Do tego jeszcze nam wiele brakuje.
Więcej niż mniej, bo kiedy Szwajcarom zaproponowano pieniądze za przyjęcie niebezpiecznych substancji, odsetek tych na „tak” spadł z 84 proc. do 30 proc.
Gdyby zaproponować dodatkowe środki Polakom, to Kowalski chętnie by na to przystał, ale Nowak i Malinowski już nie. I wtedy zaczęłaby się prawdziwa wojna. Podobnych przykładów nie trzeba długo szukać. Kiedy 1997 r. w Polsce rozwijała się telefonia komórkowa, mieszkańcy wsi, miast i miasteczek bez przerwy się buntowali. „Kowalski miał działkę z górką i tam antena najlepiej by funkcjonowała”, stwierdzał operator. Ale choć Kowalski się zgadzał, bo firma powiedziała, że mu za to zapłaci, protestować zaczynali sąsiedzi. Przekonywali, że to szkodliwe dla zdrowia. Ale chodziło głównie o jedno: dlaczego tylko Kowalski ma na tym zarobić? Była też podobna sytuacja w Łodzi, gdzie operator zobowiązał się do remontu w zamian za zgodę na postawienie masztu. Część mieszkańców chciała nowoczesnych wind, inni – nowej elewacji. A jeszcze inni mieli pomysł: niech te pieniądze dadzą nam, czyli wspólnocie, a my już je podzielimy. W końcu nic z tego nie wyszło.
Nie potrafimy nawet wykalkulować, co się nam bardziej opłaca?
Nie, bo najczęściej ważniejsze są dla nas indywidualna postawa, emocjonalny ton. Nie perspektywa dobra ogółu.
A mimo to coraz więcej Polaków, jak pokazują sondaże, uważa, że strajki i protesty nie przynoszą już spodziewanych efektów – jak to tłumaczyć?
Anonimowością miast, w których żyje większość Polaków. Jest ona na tyle duża, że nie czujemy się już cząstką tej społeczności. „Chcę znaleźć swoją niszę i niech mi tu nikt nie zakłóca spokoju”, myślimy. „Nie będę chodził na protesty, bo nic z tego nie wynika”. „Szkoda mojego czasu”. I tak niby wszyscy się zgadzają, że należy protestować, ale na marsze idzie tylko część najbardziej aktywnych i dojrzałych społecznie.
Nie akceptujemy też tak chętnie spektakularnych protestów. Raczej zbieranie podpisów lub happeningi.
Bo to mały wysiłek, podobnie jak podpisanie petycji w internecie. A wyjść, by stać z protestującymi, pokazać się w tłumie, to już wymaga pracy nad sobą. Nierzadko nie jesteśmy w stanie jej podjąć. Albo też nie łyknęliśmy jeszcze bakcyla wspólnego działania, jak to miało miejsce w niektórych częściach Włoch. Różnica między południem a północą w rozwoju gospodarczym wzięła się stąd, że na północy kraju działały chóry kościelne. Swego czasu bardzo popularne. To właśnie dzięki nim mieszkańcy uczyli się działać bez względu na to, czy byli spokrewnieni czy nie, podczas gdy na południu – jedynie w obrębie własnych rodzin i ich dobrze pojętego interesu. A nie całej społeczności.
Polacy do chórów?
Zdecydowanie, choć już teraz coraz większa grupa osób zaczyna rozumieć, że demokracja to nie tylko przepisy prawa, ale też relacje w obrębie małych społeczności. Dowodem jest choćby rosnąca liczba projektów zgłaszanych do budżetu partycypacyjnego.
Dziennik Gazeta Prawna
Baobab w parku, pomnik nieudolnego urzędnika z tektury, neon ze słoniem – o tym pani mówi? Bo i takie pomysły się pojawiały.
„Nie krytykuj, zgłoś własny pomysł. Lepszy. Włącz się to” – taką wyznają zasadę. Zamiast protestować pod hasłem: „W Polsce jest za dużo gołębi”, możesz przecież zadbać o to, by było więcej ptaków innych gatunków, wtedy gołębie nie będą się tak mnożyć. Podaję to jako przykład, że nie zawsze musimy się buntować.
Na ile to realny scenariusz?
Liczba protestów niekoniecznie musi spadać, ale już teraz widać, że zmienia się ich charakter. Częściej protestujemy nie „od”, ale „do”, czego dowiódł np. ogólnopolski strajk kobiet. Jego uczestniczki były nie tylko przeciwko czemuś. Popierały bardzo konkretne postulaty, jak np. dostęp do nowoczesnej bezpłatnej antykoncepcji i czy też bezpiecznego przerywania ciąży, dofinansowania in vitro i badań prenatalnych najnowszej generacji. Bo rozwój postawy demokratycznej polega też na tym, że dążymy do tego, by nie dopuszczać do napięć. Że wcześniej myślimy o konsekwencjach. A nie, że mówimy na początku, że nas to nie interesuje. A potem, kiedy ktoś zadecyduje za nas, słychać, że to się w ogóle nie podoba! Jeśli chcemy mieć światło, gdzieś w pobliżu naszego domu musi stanąć słup wysokiego napięcia.
Wbrew pozorom nie jesteśmy narodem, który potrafi działać w grupie. Na ogół skupiamy się na swoich partykularnych interesach. Brakuje nam demokratycznego ducha w działaniu