Niech stanie się Twitter – rzekł Bóg. Ale z wypowiedziami na nie więcej niż 140 znaków – zaznaczył Szatan, co od razu zapachniało siarką. Wprawdzie Stwórca podniósł ostatnio limit do 280 znaków, lecz trudno uznać tę zmianę za zbawienną.
Magazyn 25-26.11.17 / Dziennik Gazeta Prawna
Na pewno nie gwarantuje ona poprawy losu korzystającej z Twittera elicie ludzkości ani reszcie, która aktywnie czyta wpisy elity, ani trollom, ani nawet rosyjskim botom. Każdy z tych bytów dokłada wysiłków na drodze do wspólnego piekła. A wszystko przez to, że tzw. liderów opinii nowatorskie medium społecznościowe skusiło wyzwaniem niemającym precedensu w dziejach.
Niegdyś, żeby opisać zastany świat, taki Fryderyk Nietzsche musiał przez ponad 20 lat pracy twórczej spłodzić kilkanaście filozoficznych rozpraw, by móc sobie na koniec spokojnie oszaleć. Dziś lider opinii musi najpierw zacząć świrować, a następnie odnosić się do rzeczywistości przy użyciu góra trzech zdań. Na dodatek z racji swej pozycji społecznej powinien w nich zawrzeć coś mądrego, głębokiego, odkrywczego. Jest to możliwe, bo historia odnotowuje przypadki krótkich, a jednocześnie genialnych syntez. Kartezjusz całą definicję człowieczeństwa zawarł w zaledwie jednym zdaniu „Cogito ergo sum”. Jednak gdyby dziś puścił w świat taki tweet, pierwsza reakcja brzmiałaby: „Co ty wiesz o myśleniu pacanie”, po niej przyszłaby druga: „Powinno cię nie być, ty durny żabojadzie”. Po kilku następnych komentarzach wielki filozof mógłby wyjść z siebie, wyklepując w odpowiedzi na klawiaturze dźwięczne, francuskie słowo „merde”. Bo Twitter tak naprawdę powstał po pierwsze po to, żeby ludzkość, po tysiącleciach życia w iluzji, wreszcie straciła złudzenia co do mocy umysłowych osób, które jej przewodzą (dlatego konto Donalda Trumpa jest tworem piekielnie wzorcowym). A po drugie, żeby szerzyć zdrową nienawiść (znów wzorcem jest prezydent USA).
Skoncentrowanie wpływu Twittera na osiąganiu tych dwóch celów jest możliwe za sprawą zaledwie jednego szczegółu (jak wiadomo, w nich zawsze siedzi diabeł), a mianowicie lakoniczności. Mało kto dziś pamięta, że słowo to wywodzi się od starożytnej Lakonii, którą zamieszkiwali Spartanie. Słynęli oni z tego, że każdą swą najbardziej skomplikowaną myśli potrafili ująć w góra trzech prostych zdaniach. Inna sprawa, że to nie myślenie było ich głównym zajęciem, co można sobie zobrazować, oglądając hollywoodzką superprodukcję „300”. Skrzy się ona od głębokich w swej treści przemyśleń typu: „Spartanie! Pchać!” lub „Jutro wszyscy będziecie martwi”. Zupełnie jak na Twitterze. Aż powinno zastanawiać, czemu nie wynaleźli go już starożytni Grecy, lecz jest szczytowym osiągnięciem cywilizacji judeochrześcijańskiej. Być może z racji swych powiązań z mocami piekielnymi? Każdy nowy posiadacz twitterowego konta od razu zauważy, że aby ktoś w ogóle chciał je obserwować (choćby tylko rosyjskie boty), musi być sławny oraz kontrowersyjny. Metody osiągnięcia celu bywają różne. Można zamieszczać obelżywe wpisy pod tweetami znanych osób, równie dobre są pomówienia, fake newsy lub obraźliwe memy. Kobiety mają łatwiej, bo ich roznegliżowane zdjęcia przyciągają więcej uwagi niż męskie. Jednak wszystkie te wysiłki dają mizerne efekty, jeśli dana osoba nie ma czegoś, co naprawdę chcą oglądać odbiorcy. Oni zaś potrzebują przede wszystkim emocji, jakie ich zaciekawią, poruszą, a najlepiej rozpalą. A nic tak nie rozpala jak nienawiść. Jej wzbudzanie akurat nie wymaga wielkich konstrukcji intelektualnych, wystarczą nawet mniej niż trzy zdania. Obserwując wpisy pod tweetami liderów opinii, można wysnuć przypuszczenie, że większość śledzących je osób robi to, aby móc uzewnętrzniać swoje frustracje. Przy czym najpierw następuje wylew pomyj na autora, a następnie obserwujący zaczynają się obrzucać obelgami między sobą. Z każdą minutą sprawiając wrażenie coraz bardziej zrelaksowanych, wręcz szczęśliwszych.
Oto mały eksperyment. Jest czwartek rano, najpopularniejsze konto polskiego Twittera – Tomasz Lis, 812 tys. obserwujących. Ostatni wpis posiadacza, od razu widać, że zrobiony po ciężkiej nocy, brzmi: „Na pewno za ponowne łamanie konstytucji, deptanie prawa i zdradę narodu, powinniśmy podziękować panu Dudzie przed należącym do nas domem, w którym tymczasowo zamieszkuje”. Pierwszy komentarz: „Znajdź jakiś korek i zatkaj d...ę bo ci się żółć ulewa”. Ot, standardowy przykład współczesnego dialogu lidera opinii z opinią publiczną. Nie wymaga on uzasadniania swych tez, no bo jak to zrobić za pomocą 280 znaków? Nie wymaga merytorycznej ich krytyki, z tegoż samego powodu. W sumie nie wymaga nawet myślenia. Ważne, aby napisać coś, co wywoła oddźwięk. Nie musi to być ani odkrywcze, ani wpływać na sposób postrzegania świata przez innych ludzi. Liczy się rezonans. Stąd zapewne Twitter tak znakomicie komponuje się z whisky czy innymi trunkami sączonymi wieczorem przez opiniotwórcze elity. Im więcej elita wysączy, tym jej wychodzą lepsze tweety. W okolicach północy, gdy wielkimi krokami zbliża się pora utraty świadomości, robi się najciekawiej. Sam Kartezjusz mógłby się wówczas wiele nauczyć na temat kondycji moralnej człowieka. Za to Fryderyk Nietzsche miałby szansę zebrać więcej obserwujących niż nawet Tomasz Lis. Pod warunkiem że byłby już w ostatniej fazie pracy twórczej, gdy krętki kiły zaatakowały mu mózg. Pisana wówczas autobiograficzna książka „Ecce Homo” pełna jest fenomenalnych tweetów typu: „Nie jestem człowiekiem, jestem dynamitem”. Niestety z racji odkrycia antybiotyków, skutecznie radzących sobie z syfilisem, naszym liderom opinii pozostaje whisky. Natomiast całej reszcie, włącznie z 10 tys. rosyjskich botów, jakie ostatnio zaczęły obserwować konta polskiego Twittera, pozostaje już tylko utrata złudzeń. „Narody byłyby zdumione, gdyby wiedziały, jak mała mądrość rządzi światem” – westchnął niegdyś po cichu szwedzki kanclerz Axel Oxenstierna. I długo jeszcze nie wiedziały, dopóki Szatan nie wymyślił ograniczenia do 140 znaków.