Dole i niedole narodów przypominają często dole i niedole poszczególnych ludzi, zwykłych ludzi z tłumu, z codziennej nieefektownej egzystencji. Są narody z fartem, z łutem szczęścia, robiące zawrotną karierę, i są narody pechowcy, nieudacznicy, łazarze” – pisał w „Kompleksie polskim” Tadeusz Konwicki.
/>
„Są narody, którym idzie karta do pewnego momentu, a potem nagle los się odwraca i zaczyna się gwałtowne marnowanie dorobku aż do ostatniego grosza, a są również takie, którym przeznaczenie odmierza na każdą epokę skromną miarkę nieefektownego powodzenia”.
Jeśli opisać naród polski, posługując się kryteriami Konwickiego, zobaczymy niemłodego pechowca, któremu nie szczęści się od dobrych 300 lat. W życiu miał pod górkę, sporo też sam roztrwonił, bo przestał myśleć strategicznie o swojej przyszłości, zaniedbał szukanie przyjaciół, rozleniwił się w przekonaniu, że los zawsze mu sprzyja. Potem dotykały go szykany ze strony silniejszych, a będąc samotnym, trudno się obronić. Dopiero całkiem niedawno wydobył się z opresji, bo agresywni sąsiedzi sami się zestarzeli i osłabli. Naszemu bohaterowi, po tylu stuleciach upokorzeń i strat, zaświtała całkiem uzasadniona nadzieja na drugą młodość. Może nie tak wspaniałą jak pierwsza, lecz i tak całkiem obiecującą.
„Za 30 lat Polska będzie najpotężniejszym państwem w regionie Europy Środkowo-Wschodniej, z ambicjami odgrywania ogromnej roli na arenie międzynarodowej” – mówił pod koniec września w Sopocie, podczas Europejskiego Forum Nowych Idei, prezes Geopolitical Futures George Friedman. Amerykański analityk od czasu napisania w 2009 r. książki „Następne 100 lat. Prognoza na XXI wiek” kurczowo trzyma się tej tezy. Dla naszego bohatera owa przepowiednia jest miodem na serce. A nawet czymś więcej, bo pozwala ukoić największą dolegliwość, która go trapi: kompleks polski. To, że taki kompleks istnieje, nie powinno dziwić. Po 300 latach udręki choroba może się przydarzyć najbardziej odpornej nacji. Niestety w tym przypadku kompleks polski nałożył się na rozdwojenie osobowości.
Znieczulanie bólu istnienia
W mózgu naszego bohatera funkcjonują niezależnie od siebie dwie półkule, które władają dwoma osobowościami, z których każda wierzy, że różni ją od drugiej absolutnie wszystko. Ale kompleks mają ten sam. Nawet marzą o tym samym – by móc być dumnymi z siebie, a także z własnej przeszłości. Pragnienie to jest wprost proporcjonalne do kompleksu, czyli ogromne. Tymczasem ostatnie 300 lat prezentuje się fatalnie. W takiej sytuacji obie półkule starają się tłumić tę polską przypadłość na zupełnie odmienne sposoby.
Kiedy sąsiedzi wreszcie dali spokój naszemu bohaterowi, przez lata dominowała półkula lewa. Łaknąca tego, by zostać zaakceptowaną przez wspaniały Zachód. A tam, po doświadczeniach dwóch wielkich wojen, dominowało potępienie dla wszelkiej maści -izmów: nacjonalizmu, antysemityzmu, rasizmu etc. Wiadomo zaś, że najlepszym sposobem na zyskanie akceptacji jest odwzorowanie światopoglądu tego, o którego względy się zabiega. „Europa postkomunistyczna oglądana z perspektywy zachodniej jest dziwolągiem” – ogłosił w „Gazecie Wyborczej” już 10 lutego 1990 r. jej redaktor naczelny Adam Michnik. Wskazując od razu, co może spowodować, że nigdy z tejże dziwolągowatości nasz kraj się nie uwolni. „Nacjonalizm, wbrew temu, co mówi sam o sobie, nie jest wcale po prostu troską o własny naród. Nacjonalizm jest pewnym projektem kształtu narodowej wspólnoty oraz pewnym pojmowaniem stosunku między narodami jako wilczej walki o byt i przestrzeń życiową” – wskazywał naczelny najbardziej opiniotwórczego pisma w kraju. Ostrzegał przy tym, że „konający totalitaryzm pozostawia w spadku agresywny nacjonalizm i plemienną nienawiść. Zwycięstwo tych tendencji przeobrazić może Europę Centralną i Wschodnią w piekło narodowych waśni i krwawych konfliktów”.
Przez następne kilkanaście lat lewa półkula zajmowała się polskim nacjonalizmem. Starannie dbając, aby przypominać to, co było w nim najgorszego, a najlepiej – zbrodniczego. Jeśli teorie nie zgadzały się z faktami, to hołdowano zasadzie Hegla sprowadzającej się do stwierdzenia: tym gorzej dla faktów. Czego symbolem był opublikowany w styczniu 1994 r. przez „GW” artykuł Michała Cichego „Polacy – Żydzi. Czarne karty powstania”. Autor oparł go na mało wiarygodnych wspomnieniach Calela Perechodnika, żydowskiego policjanta z getta. Ów – jak pisał Cichy – „przetrwał nawet Powstanie Warszawskie, kiedy AK i NSZ wytłukły mnóstwo niedobitków z getta”. Takie insynuacje w 50. rocznicę wybuchu powstania stanowiły policzek wymierzony jego uczestnikom. Zwłaszcza że wielu żołnierzy AK dało w Warszawie przykłady heroizmu, ratując Żydów.
Ówczesne oburzenie opinii publicznej prezentowało się więcej niż mizernie – bo lewa akceptowała fałszowanie przeszłości. W parze z tym szło coraz mocniejsze eksponowanie niechęci do rzeczy stanowiących fundamentalne mity polskiej niepodległości. Odbrązawiano powstania, bohaterów, a zwłaszcza krótką i burzliwą historię II RP. „Polska święta, zapita, skurwiona, sprzedajna, z gębą wypchaną frazesem, antysemicka, antyniemiecka, antyrosyjska, antyludzka. Pod obrazkiem Najświętszej Panienki. Pod stopami młodych oenerowców i starych pułkowników. Pod dachem Belwederu” – pisał o ojczyźnie w „Początku” Andrzej Szczypiorski, trzy dekady temu najbardziej rozpoznawalny obok Stanisława Lema polski pisarz w Niemczech. Twórca wzorcowy dla lewej półkuli.
Rozbuchana duma narodowa, jak dowodzono, idealnie komponowała się z nacjonalizmem. Dlatego lekarstwem na kompleks polski miało stać się jak najszybsze przeszczepienie wartości europejskich. Instynktownie proces ten łączono z ostentacyjną pogardą dla wszystkiego, co tradycyjne. „Święta polskość bluźniercza, która się ośmieliła nazywać Polskę Chrystusem Narodów, a hodowała szpiclów i donosicieli, karierowiczów i ciemniaków, oprawców i łapowników, ksenofobię podniosła do rangi patriotyzmu, u obcych klamek się wieszała, składała wiernopoddańcze pocałunki na dłoniach tyranów” – pisał Szczypiorski, idealnie oddając narastający stan ducha lewej półkuli. Z czasem kompletnie oszołomionej zachwytem nad własną, ponadnarodową postępowością.
Długie spięcie
20 lat później Marsz Niepodległości, który Anno Domini 2017 przeszedł ulicami stolicy, był nie tylko symbolem klęski polskiego systemu edukacji. Znakomicie ukazał również rozmiary katastrofalnej porażki, jaką poniosła lewa półkula. Jej symptomy pojawiały się od dawna. Wystarczyło tylko spojrzeć na młode pokolenie – o ironio, pierwsze dorastające w niepodległej Polsce. Recepta dawana przez lewą stronę, jak radzić sobie z kompleksem polskim, okazała się dla młodych ludzi, zainteresowanych czymś więcej niż konsumpcją, zupełnie niestrawna. Pewnie dlatego, że trudno leczyć kompleksy za pomocą poniżania się przed obcymi. Tym bardziej, że gdy ma się już możność swobodnego poruszania się i podejmowania pracy w Europie Zachodniej, łatwo dostrzec, że takie metody zdobywania akceptacji są kompletnie nieskuteczne.
W tym czasie lewa półkula wykazywała coraz więcej tendencji samobójczych. Najbardziej brzemienna w skutki okazała się reforma szkolnictwa, która przyniosła marginalizację edukacji historycznej. Bojąc się promowania postaw nacjonalistycznych, umieszczono ją na drugim planie, daleko w tyle za królową logicznego myślenia – matematyką. Niestety zadania matematyczne to czysta abstrakcja, natomiast życie społeczne rządzi się własnymi prawami. Co gorsza, nadal nie udaje się ich ująć za pomocą wzorów i cyfr. W nowym systemie zrezygnowano z nauczania myślenia przyczynowo-skutkowego przy użyciu przykładów z przeszłości. Również historia dwóch ostatnich stuleci, zamiast zostać wyeksponowana, aby uczniowie mogli łatwiej zrozumieć otaczającą ich rzeczywistość, znalazła się na samym końcu procesu edukacyjnego.
Do lewej półkuli nie docierało, że im mniej rzetelnie nauczanej historii w szkole, tym większą popularnością cieszą się legendy, mity i zwykłe zmyślenia. Zaczęło się od rosnącej popularności grup rekonstrukcyjnych, do tego dołączył wysyp pism kolorowych zajmujących się historią. To, co otrzymywał czytelnik, musiało być lekkie, łatwe do zrozumienia i bardzo sensacyjne. Przeszłość zamieniona została w komercyjny produkt. Najlepiej zaś sprzedawały się opowieści dające możność dowartościowania się. Jednym słowem – poczucie dumy z bycia Polakiem.
Na pierwszy rzut oka nie było to takie proste. W końcu ostatnie 300 lat to wielki katalog klęsk. Ale od czego dialektyka! Przy odrobinie wysiłku każdą klęskę da się zaprezentować jako zwycięstwo, choćby na gruncie moralnym. Niezależnie, czy jest to Powstanie Warszawskie, które kosztowało życie 1/5 mieszkańców stolicy i jej zrównanie z ziemią, czy próba stawienia oporu komunistycznemu reżimowi, narzuconemu Polakom po II wojnie. To były tak piękne katastrofy, że urzekły młode, pozbawione rzetelnej edukacji historycznej pokolenie.
Patrząc wstecz, można pogratulować lewej półkuli, że tocząc przez lata zacięty bój z polskim nacjonalizmem, zrobiła wiele, aby tegoroczny Marsz Niepodległości wyglądał tak, jak wyglądał.
W świecie marzeń
Jeśli ktoś nie wie, czym jest Wielka Lechia, powinien jak najszybciej pobiec do księgarni, by kupić księgi o jej dziejach. To antidotum na kompleks polski, jaki wytworzyła prawa półkula.
Jeszcze dekadę temu podobne opowieści były domeną literatury fantastycznej. Co więcej, historie alternatywne pisane wówczas przez polskich twórców nie napawały optymizmem. Wystarczy sięgnąć po wydany w 2007 r. „Lód” Jacka Dukaja, wyjątkowo depresyjną rzecz o tym, jak w XX w. Polska nie odzyskała niepodległości.
Zanegowanie czarnowidztwa nastąpiło w 2012 r., wraz z sukcesem „Paktu Ribbentrop-Beck. Czyli jak Polacy mogli u boku Trzeciej Rzeszy pokonać Związek Sowiecki”. Piotr Zychowicz na poważnie dowodził w tej książce, że II RP znajdowała się o krok od zdobycia pozycji mocarstwa – wystarczyło tylko sprzymierzyć się w 1939 r. z Hitlerem. A jedyną przeszkodą w tym procesie była miałkość ministra spraw zagranicznych Józefa Becka. Ta fantasmagoria znalazła wyznawców, więc autor poszedł za ciosem i w 2015 r. w książce „Pakt Piłsudski-Lenin. Czyli jak Polacy uratowali bolszewizm i zmarnowali szansę na budowę imperium” poprowadził wojska II RP na Moskwę w 1920 r. Oczywiście z sukcesem na miarę aspiracji narodu. Co ciekawe, ostatnio zajął się nawet wygraniem powstania listopadowego, a w kolejce czeka kościuszkowskie. Tworzenie scenariuszy, co można było inaczej zrobić w przeszłości, żeby z ciągle gnębionego przez sąsiadów kraju uczynić mocarstwo, zyskało już sobie własną nazwę – to zychowszczyzna. Cieszy się ona niesłabnąca popularnością, przekładającą się na profity ze sprzedanych książek. Rokuje też świetlaną przyszłość oraz liczną rzeszę naśladowców.
Zychowszczyna znakomicie komponuje się z modą na negowanie wszystkiego, co w przeszłości trudno uznać za chwalebne. Wracając do figury retorycznej zaczerpniętej z Konwickiego, nasz bohater, po tym jak jego lewa półkula dwa lata temu ostatecznie została zdominowana przez prawą, przeszedł wielką metamorfozę. Wcześniej z jego pamięci nieustannie wydobywało się jakieś fatalne wspomnienie. A to wyskakiwał obraz getta ławkowego na uczelniach w ostatnich latach istnienia II RP, a to szmalcownicy polujący na Żydów podczas niemieckiej okupacji, pogromy w Jedwabnem i Kielcach, wreszcie wcale nie taka mała część narodu, która ochoczo wstąpiła do PZPR. Pomagając wtłoczyć cały naród pod jarzmo komunizmu. Nagle nadaktywną pamięć dotknął mrok zapomnienia. Wszelkie wracanie do takich wątków zyskało miano pedagogiki wstydu, której każdy patriota powinien się wstydzić. Prawa półkula potrafi pamiętać tylko Polaków narażających życie dla ratowania Żydów. Potem pojawiają się żołnierze wyklęci, a ich liczba stale rośnie. Wreszcie cały naród stawia czoło komunie tak solidarnie, że nie sposób zgadnąć, kto wykonywał rozkazy, kiedy Jaruzelski ogłosił stan wojenny. Z takiego narodu trudno nie być dumnym. A teraz jeszcze okazuje się, że istnieje on od bez mała 4000 lat.
Kiedy wilkom kręcącym się przy ujściu Tybru nawet przez łby nie przechodziło, że kiedyś przygarną Romulusa i Remusa, a władca Babilonu Hammurabi dopiero zaczynał myśleć, iż należałoby napisać jakiś kodeks, Słowianie już budowali swoje imperium. Władający nim od ok. 1800 r. p.n.e. król Sarmata zjednoczył ich pod swym berłem, a jego wnuk Lech I Wielki ok. 1729 r. p.n.e. obrał Gniezno za stolicę mocarstwa. Co było ono warte, pokazał król Lech II Chytry, pokonując samego Aleksandra Macedońskiego. Potem Lechia spuszczała łomot każdemu genialnemu wodzowi, jaki się tylko nawinął pod rękę. A to Juliuszowi Cezarowi i jego legionom, a to Karolowi Wielkiemu. Mając takich przodków, można poczuć się szczęśliwym z powodu tego, iż jest się Polakiem.
Uroki rozdwojenia jaźni
Coraz bardziej ochoczemu brnięciu prawej półkuli w świat fantazji towarzyszy pogłębiająca się rozpacz drugiej strony. Jako że straciła wpływ na bieg zdarzeń, jest to uczucie podszyte desperacją. Ten stan ducha znakomicie uchwycił pod koniec lat 70. Tadeusz Konwicki w „Małej apokalipsie”. Szukając ostatniej iskierki nadziei, dwóch weteranów opozycji zjawia się u głównego bohatera Tadeusza K. Z nieukrywanym smutkiem informując go, że został wybrany, aby wieczorem dokonać samospalenia przed gmachem Komitetu Centralnego. Na jego pytanie: „Dlaczego ja?”, odpowiedź jest prosta: „No a kto? Ktoś musi to zrobić”. Po czym następuje długie tłumaczenie, że taka śmierć poruszy świat i obudzi społeczeństwo. Co okazuje się oczywiście jedną z licznych opozycyjnych imaginacji.
Nasilającym się samobójczym tendencjom lewej półkuli towarzyszy wzmożenie prawej, ogarniętej radosną produkcją tworów o Wielkiej Lechii. To działanie przypomina frazę z „Traktatu moralnego” Czesława Miłosza: „Zaiste, wariat na swobodzie / Największą klęską jest w przyrodzie”. Można więc przypuszczać, że Wielka Lechia wcale nie jest szczytem możliwości prawej półkuli i jej ciągłe zmagania z kompleksem polskim przyniosą takie pomysły, o jakich nie śniło się najbardziej szurniętym filozofom.
Wracając do naszego bohatera jako całości (choć obie półkule z coraz większą ochotą temu zaprzeczają), to jego rozdwojenie jaźni przypomina chorobę afektywną dwubiegunową. Pod długim okresie depresyjnym, gdy obwiniał się o wszelkie możliwe grzechy z przeszłości, nawet popełnione przez inne nacje, nadszedł okres maniakalnej nadaktywności. Dominuje więc teraz wzrost poczucia własnej siły, bycia niepokonanym, a wszelkie wspomnienia dotyczą jedynie takich właśnie epizodów. Jednak cyklofrenia charakteryzuje się też okresami remisji, gdy chory zachowuje się normalnie, a wszelkie objawy rozchwiania czy mitomanii znikają.
Tymczasem nasz bohater takiego stanu równowagi nie doświadczył od trzech dekad. Przez to nie została mu dana możność racjonalnego zmierzenia się z trudną przeszłością. Tak aby na zimno przemyśleć ostatnie 300, w większości fatalnych, lat. Poszukać racjonalnych przyczyn, dlaczego wyglądały tak, a nie inaczej. By wreszcie spróbować wyciągnąć wnioski, odrzucając samobiczowanie się lub gigantomanię. Dzięki czemu druga młodość faktycznie mogłaby się okazać realną szansą, a nie krótkotrwałym złudzeniem. Niestety w obecnym stanie umysłu i ducha jest to niemożliwe. Choć ponoć nadzieja w człowieku zawsze umiera ostatnia, niezależnie od tego, która półkula akurat dominuje.