Radni PO i PiS w Poznaniu forsują zmianę nazwy ulicy Franklina Delano Roosevelta na Ronalda Reagana. FDR podpadł, bo był zbyt miękki wobec Sowietów. Z kolei RR pokonał ZSRR. Na liście kandydatek na patronów poznańskich ulic znalazła się też Margaret Thatcher. „Trzeba pamiętać o bohaterach, dzięki którym świat stał się lepszy” – mówi szef radnych PO. Przeciwko temu pomysłowi protestuje Partia Razem. Ale pieklić powinniśmy się wszyscy.
Magazyn DGP z dnia 3 listopada / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Miłość bywa ślepa. Zwłaszcza pierwsza miłość. Jak się ma lat kilkanaście, można się zakochać w każdym. Zwłaszcza jeśli ten ktoś okaże nam odrobinę sympatii. Ale potem się dorasta i rozsądniej lokuje się uczucia. Jednak nasi politycy tego nie potrafią. Co widać na przykładzie kultu Margaret Thatcher i Ronalda Reagana. Rządzące (zwłaszcza lokalnie) pokolenie pięćdziesięciolatków pcha na piedestały socjalną oszustkę i agresywnego brutala.
Na przykład w Poznaniu. Radni PO i PiS – w zgodzie wartej lepszej sprawy – forsują zmianę nazwy ulicy Franklina Delano Roosevelta na Ronalda Reagana. FDR podpadł, bo był zbyt miękki wobec Sowietów w Jałcie. A RR? No przecież pokonał Związek Radziecki. Ale to nie koniec. Na liście kandydatek na patronów poznańskich ulic znalazła się także Margaret Thatcher. Uzasadnienie? „Trzeba pamiętać o bohaterach, dzięki którym świat stał się lepszy” – powiedział szef radnych PO w Poznaniu Marek Sternalski. Przeciwko temu pomysłowi protestuje Partia Razem. I słusznie. Ale pieklić powinniśmy się wszyscy.
Gdyby sprawa dotyczyła wyłącznie Poznania, to można by machnąć ręką. Ale zjawisko jest bardziej powszechne. Wiosną na wniosek radnych PiS manewr „Reagan za Roosevelta” próbowano zastosować w Łodzi. Na szczęście wniosek przepadł. Z kolei w 2013 r. po śmierci Thatcher radni Gdańska i Gdyni bardzo mocno zapragnęli, by Żelazna Dama dostała swoją ulicę nad Bałtykiem. Pomysł powrócił w ubiegłym roku, gdy na fali rozważań dekomunizacyjnych planowano przemianować ulicę Dąbrowszczaków na Margaret Thatcher. Gdyby się udało, torysowska premier Wielkiej Brytanii miałaby ulicę przylegającą do istniejącego już parku Reagana. Bo 40. prezydent USA jest już w naszych miastach mocno obecny. Ma ronda w Warszawie (mało eksponowane) czy Wrocławiu (dawny pl. Grunwaldzki). Dostał też główny plac w Nowej Huty. Oburzonym mieszkańcom udało się ze starej nazwy zachować tylko człon „plac centralny”.
Wszystkie te decyzje zapadały w ciągu minionych kilkunastu lat i są przejawem niezwykle agresywnej polityki historycznej uprawianej przez dominujący dziś w naszej polityce hegemoniczny obóz postsolidarnościowy. Pokoleniowo chodzi o dzisiejszych pięćdziesięciolatków. Raz po raz PO–PiS zwiera szeregi, by pójść jeszcze dalej w bezwzględnym czyszczeniu polskiej przestrzeni miejskiej z symboliki niezgodnej z nowym kanonem historycznym.
Od dawna nie chodzi już nawet o najbardziej kłujące w oczy symbole sowieckiego władztwa nad Polską (te zniknęły jeszcze w latach 90.). Ale to ciągle mało. Ostatnio (choćby przy okazji zeszłorocznej ustawy o dekomunizacji przestrzeni publicznej) tną do kości. I pod nóż idą nawet bardziej trwałe ślady tradycji lewicowej w naszej historii. Internacjonalistyczni komuniści nie mają żadnych szans (Poznań stracił przedwojennego lokalnego działacza Marcina Chwiałkowskiego, zmarł za poglądy w sanacyjnym więzieniu), ale nie można wykluczyć, że wytną i socjalistów. Takich jak Stefan Okrzeja czy Bolesław Limanowski. Co oczywiście bardzo mocno zuboży polską historię, której lewica była w ostatnich 150 latach ważnym elementem. Niezależnie od tego, co na ten temat myślą sobie twórcy nowej poprawności historycznej.
To jednak nie koniec. Oczyściwszy polską historię z niesłusznych elementów, PO–PiS zwraca zapał przeciw sobie nawzajem. Widać to doskonale, jeżdżąc po oddawanych do użytku w ciągu ostatniej dekady rondach. Te nieco starsze albo stojące w miejscach, gdzie rządzili liberałowie, noszą nazwy np. Unii Europejskiej, Jana Nowaka-Jeziorańskiego albo Jacka Kuronia. Nowsze upamiętniają Lecha Kaczyńskiego albo Żołnierzy Wyklętych. Wszystkich często godzi Jan Paweł II. Akurat te tarcia mi nie przeszkadzają. Mentalny PO–PiS nie spadł nam przecież z kosmosu. Jest odzwierciedleniem trwającego w Polsce sporu o patriotyzm, przemiany albo pomysł na społeczeństwo. To właśnie w takich dyskusjach rozwija się zdrowe pluralistyczne społeczeństwo.
O ile nie przeszkadza mi ul. Armii Ludowej zwieńczona rondem Żołnierzy Wyklętych ani pl. Lecha Kaczyńskiego sąsiadujący ze skwerem Jerzego Turowicza, to wkładanie w te piękne (choć burzliwe) polsko-polskie spory obcych ciał Ronalda Reagana czy Margaret Thatcher wydaje mi się przekroczeniem pewnej granicy. Owszem, da się bronić tezy, że Reagan wsparł Solidarność, gdy gen. Wojciech Jaruzelski zdecydował się zdławić ją siłą. Na tym tle jednak Thatcher wypada bardzo blado. Co jednak najważniejsze, trzeba pamiętać, że polityka obojga przywódców wobec Polski to ledwo dostrzegalny wycinek tego, co Reagan i Thatcher sobą reprezentowali. Czyli właśnie tego, jak „zmienili świat”. A nie zmienili go na lepsze.
Zacznijmy od pierwszej kobiety na stanowisku premiera Wielkiej Brytanii, będącej symbolem wyjątkowo antysocjalnej polityki ekonomicznej i autorką obrzydliwego hasła: „Nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo”. Thatcher bywa też przedstawiana jako symbol dalekowzrocznej politycznej skuteczności. Nic bardziej mylnego – była typowym politykiem, który zrobił wszystko dla uzyskania krótkofalowego politycznego poklasku. Postawiła na dopieszczenie biznesu, a do tego potrzebowała luźniejszej polityki kredytowej, by przedsiębiorcy mogli rozruszać biznesy, nawet jeśli nie mieli wystarczająco dużo kapitału na start – i stąd deregulacja sektora finansowego. Jej apologeci twierdzą, że chciała, by brytyjskie społeczeństwo przypominało jej ojca sklepikarza, który utrzymywał rodzinę ciężką pracą. Tylko że w praktyce deregulacja doprowadziła do powstania gospodarki opartej na konsumpcji finansowanej komercyjnym kredytem. To zaś przyniosło wzrost, lecz także położyło podwaliny pod obecny problem zadłużenia gospodarstw domowych, które należy do najwyższych w Europie. Wielka Brytania zamiast ojca Thatcher (solidnego pana Robertsa) zaczęła przypominać jej syna – Marka, hulakę i utracjusza. Podobnie było z rozprawą z górnictwem. Mogła zmniejszać subsydia i cierpliwie restrukturyzować. Ale wolała szybki medialny sukces w postaci uderzenia. Efekt? Koszty pomocy socjalnej dla tracących pracę były gigantyczne. Thatcheryści twierdzili wprawdzie, że zwolnieni górnicy znaleźli zatrudnienie w bardziej perspektywicznych gałęziach gospodarki, jednak dane dotyczące długotrwałego bezrobocia w regionach pogórniczych tego nie potwierdzają.
A związki zawodowe? Owszem, Żelazna Dama złamała ich potęgę. Ale nie zrobiła tego, tak jak obiecywała w 1979 r., przez „przywrócenie rządów prawa”. Pomogły jej recesja lat 1980–1981 i ogromne bezrobocie. Ceną było zagranie na pogardzie klas wyższych wobec pracowników fizycznych. W tym sensie stwierdzenie „nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo” było profetyczne. Bo po dekadzie jej rządów faktycznie trudno było już na Wyspach skleić to, co popękało w drobny mak.
Jeśli Thatcher jest matką neoliberalizmu, to Ronald Reagan był tegoż pomysłu ojcem. W czasie dwóch kadencji w Białym Domu szokowo obniżył podatki dla najbogatszych i rozpoczął deregulację sektora finansowego. Jeśli ktoś się więc zastanawia, skąd w Ameryce w XXI w. tak wielu spauperyzowanych obywateli typu NINJA (bez dochodów, bez pracy, czyli po angielsku „no income, no jobs”) dostawało bankowe kredyty hipoteczne, to niech przyczyn szuka właśnie w czasie dekady reaganomiki.
Republikanin to także agresywna polityka imperialna Stanów Zjednoczonych. Spytajcie o Reagana w Ameryce Środkowej, a usłyszycie epitety podobne do tych, jakimi określa się w Polsce Józefa Stalina. Na deser zaś pomyślcie o brutalnym przykręceniu śruby czarnej biedocie amerykańskich miast i cofnięciu zdobyczy amerykańskich ruchów emancypacyjnych o dobrą dekadę.
Honorowanie polityków z takim dorobkiem w polskiej przestrzeni publicznej trudno tłumaczyć inaczej niż fatalnym młodzieńczym zauroczeniem pewnej części klasy politycznej. Na szczęście mięty do Reagana i Thatcher raczej nie czują już młodsi. I to oni powinni się domagać od rządzących dorosłości. Trzeba im mówić: jeśli chcecie sobie ciepło myśleć o waszych sztubackich politycznych idolach, to proszę bardzo. Powieście sobie poster Żelaznej Damy nad łóżkiem albo ustawcie gipsowego Reagana koło biurka. Ale nie każcie wszystkim zachwycać się wielkością tych, których wielkości bronić się po prostu nie da.