Fascynujące jest to, jak marka RAŚ przebiła się do świadomości społecznej, choć jest – także na terenie śląskim – czymś egzotycznym i jednak niewiele znaczącym
Magazyn DGP z dnia 6 października 2017 / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
„Różnica między Katalonią a Śląskiem jest mniej więcej taka, jaka między językiem katalońskim i jego wspaniałą literaturą a ślonsko godka i jej gryfnymi dowcipami” – ten wpis Andrzeja Saramowicza na FB zirytował nie tylko mnie. Ale podobnych wypowiedzi, padających z ust osobników mieniących się elitą, jest teraz wiele w obliczu katalońskiej awantury o niepodległość. Znów odezwał się strach, że Śląsk się zbuntuje i oderwie od macierzy.
Dlatego Śląskowi dorabia się gębę, tak samo jak śląskiej kulturze, sprowadzając ją do piosenki chodnikowej i wiców, bo tak się nazywają po śląsku dowcipy. Faktycznie, discopolowe hajmaty to lokalna specjalność, tak samo jak w stolicy jej kapele podwórkowe. I świetnie, to taka kultura ludowa, tego ludzie lubią słuchać. Proszę sobie wyobrazić, że kolega, który ma telewizję kablową w Trójmieście, zadzwonił, żeby mi powiedzieć, że śląskie klimaty – właśnie takie jak ta muzyka, ale też serial „Niewolnica Isaura” dubbingowany po śląsku, mają tam najlepszą oglądalność. Ale jeśli ma się pretensje do bycia elitą, należałoby oprócz twórczości śląskich Zenków Martyniuków znać także takie nazwiska jak Witold Szalonek, awangardowy kompozytor, który tworząc swoje koncerty symfoniczne, inspirował się muzyką z Bali. Wiedzieć, kto to Michał Spisak, Michał Górecki czy wreszcie Wojciech Kilar – tak, wiem, urodzony we Lwowie, ale całe życie związał z naszym regionem. A SBB, bracia Skrzekowie, blues? Mógłbym tak długo. Tak samo, jak o Janoschu – mówi coś państwu ten pseudonim literacki? A kto słyszał o Grupie Janowskiej?
Ja też bym mogła się dołączyć do tej wyliczanki w kwestii teatralnej na przykład. Rzucić do tego Morcinkiem i Kutzem. Ale bardziej niż o niewiedzę i posługiwanie się stereotypami chodzi mi o strach dużej grupy ludzi przed śląskością. Mam wrażenie, że dla reszty Polski – a zwłaszcza dla warszawskiej centrali – ten region to takie terytorium zależne. O które nie trzeba dbać, którego tubylcami się gardzi, za to można i trzeba je eksploatować. Kiedy ta niechęć i nieufność się zaczęły?
Chyba jeszcze za Kazimierza Wielkiego, który sprzedał Śląsk Czechom, a potem postawił warowne zamki, żeby Polskę przed tymi strasznymi Ślązakami bronić. Ironizuję oczywiście, ale trzeba wiedzieć, że to jest ziemia, która ciągle była obiektem sporu pomiędzy możnymi tego świata, różne państwa rościły sobie do niej pretensje. Zwłaszcza, choć nie tylko, Czesi. Ja pochodzę ze Śląska Cieszyńskiego, moja babcia Urszula mieszkała w swoim życiu w pięciu państwach, całe to życie spędziwszy w jednym mieście – Karwinie. Tak historia szarpała i przesuwała granicami Polski. Ale nigdy nie przestała być ani Polką, ani Ślązaczką. Tak samo ja – jestem Polakiem i Ślązakiem w jednym, tego się nie da rozdzielić.
Ruch Autonomii Śląska nie ma z tym problemu.
Ja osobiście nie jestem za autonomią Śląska, w sensie oddzielnego, wyjątkowego traktowania tego regionu. Owszem, jestem zwolennikiem większej autonomii wszystkich regionów, pewnej federalizacji państwa. Choćby z tego powodu, że ludziom łatwiej dbać o to, co jest im bliskie. Łatwiej pilnować dobrego wydawania pieniędzy. Chętniej wtedy chodzą do urn. Nieszczęściem współczesnych czasów jest pewna mechanizacja polityki – gdzieś tam daleko jacyś ludzie o czymś radzą i decydują, na co masy nie mają najmniejszego wpływu. W zamian dostają tylko widowisko, polityczny show, który każdego dnia rozgrywany jest na ekranach telewizorów. I dotyczy to zarówno Polski, jak i Unii Europejskiej. Dlatego uważam, że powinno się pozwolić ludziom – zarówno regionom, jak i państwom narodowym – samodzielnie gospodarować na własnym podwórku, wtedy byśmy spływali miodem i mlekiem, nie krwią jak w XX w. Centralna to powinna być polityka zagraniczna, obronność, prawodawstwo, choć nie do końca. Ale mniejsza z tym... Jeśli chodzi o RAŚ, fascynuje mnie, jak bardzo ta marka przebiła się do świadomości społecznej, choć w gruncie rzeczy jest – także na terenie śląskim – czymś egzotycznym i chyba jednak niewiele znaczącym. Ja ich postrzegam jako rodzaj trupy teatralnej połączonej z grupą dyskusyjną, na której kilka osób zrobiło kariery polityczne, choć na razie na lokalnym gruncie. I całkiem dobrze z tego dzisiaj żyją. Na dowód, że to pewne teatrum, opowiem o scenie, której byłem świadkiem kilka lat temu. Katowice, centrum miasta, z jakiegoś powodu – zdaje się, że chodziło o uznanie Ślązaków za mniejszość etniczną – odbywa się uliczna parada RAŚ. Potrzebowałem do jednego ze swoich filmów nakręcić parę klatek z tego wydarzenia, żeby było bardziej malowniczo, wysłałem tam jeszcze swoich aktorów na motocyklach. Faceci mieli na głowach hełmy, takie nieco oldskulowe, które katowiczanom skojarzyły się zapewne z niemieckimi, wojskowymi, więc pod urzędem wojewódzkim rzucili się bić tamtych drzewcami, na których mieli zatknięte biało-czerwone flagi. Piękna scena, powiedziałbym – epicka... Ale mało tego – na początku parady jechał cadillac, limuzyna, na będzińskich numerach rejestracyjnych. Niezorientowanym wyjaśniam, że Będzin to miasto leżące w Zagłębiu, nieprzyznające się nijak do śląskości. Nawiasem mówiąc, nad Będzinem do dziś góruje zbudowany przez Kazimierza Wielkiego zamek warowny, jeden z wielu w systemie Orlich Gniazd. Jego powstanie związane było ze wspomnianą wcześniej utratą Śląska na rzecz Korony Czeskiej – granica pomiędzy nimi a Koroną Polską przebiegała wówczas po linii Czarnej Przemszy przepływającej u podnóża zamku.
Jeśli już tak historycznie się zagłębiamy, to może warto by przypomnieć osobom, które przysypiały na lekcjach historii, co się działo w trzech kolejnych latach – 1919, 1920 i 1921. I nazwiska Alfonsa Zgrzebnioka oraz Wojciecha Korfantego. Ślązacy przelewali krew właśnie dlatego, że czuli się Polakami, chcieli, aby te ziemie wróciły do Polski. Inna sprawa, że II Rzeczpospolita odwdzięczyła się im między innymi tym, że Śląsk otrzymał autonomię, z własnym Sejmem i budżetem oraz dużymi plenipotencjami ustawodawczymi.
Statut Organiczny Województwa Śląskiego został uchylony dopiero w maju 1945 r., zresztą niezgodnie z prawem, a raczej zgodnie z prawem kaduka. I jeśli II RP otrzymała bogaty, kwitnący, rozwinięty cywilizacyjnie region, to za PRL-u był on przez całe lata łupiony. Najpierw Rosjanie rozkradli wszystko, co można było wywieźć, bo uznali wszystkie zakłady na terenach poniemieckich za zdobycz wojenną – wyposażenie zakładów przemysłowych, nawet szyny i składy kolejowe. Zdewastowali cały górnośląski przemysł. No i ukradli też ludzi – szacuje się, że do obozów pracy na Donbasie, w Kazachstanie, na Syberii, Uralu czy Kamczatce wywieźli w bydlęcych wagonach jakieś 30 tys. ludzi, także pochodzenia polskiego, Ślązaków. Ludowa Polska nie była dobra dla tych, którzy uniknęli wywózki. Jako że kraj potrzebował węgla, a nie było kim robić, do pracy w kopalniach szło się za karę – w wojskowych batalionach górniczych, w nieludzkich warunkach, pracowali pod ziemią młodzi mężczyźni, których uznano za wrogów ustroju. Gwara śląska była wyklęta, ludziom zmieniano na siłę imiona i nazwiska na brzmiące bardziej polsko. No i przez całe dekady Śląskiem rządzili ci lepsi Polacy, przywiezieni w teczce z Warszawy, spadochroniarze... Autochtoni nadawali się tylko do roboty. Generał Jerzy Ziętek był wyjątkiem, pewnie dlatego do dziś jest tak lubiany i czczony – choć to oczywisty komuch.
Ale potem przyszły czasy Edwarda Gierka, wprawdzie Zagłębiaka, a także wielkich nakładów na Śląsk i jego przemysł oraz sklepów górniczych, których zazdrościła cała biedująca Polska.
Tej Polsce potrzebne były dewizy, a te były głównie z węgla. Więc możliwością kupienia poza kolejką wersalki czy lodówki skłaniano górników do pracy ponad siły, po kilkanaście godzin, świątek czy piątek. Jednak nie da się ukryć, że zmiana połowy mapy Europy, która zaczęła się na początku lat 80. ubiegłego wieku, nie byłaby możliwa bez Śląska. Bo gdzie się narodziła i zaczęła walkę Solidarność? W Gdańsku, Szczecinie, lecz także w Jastrzębiu-Zdroju, mieście, które – kiedy na początku lat 60. odkryto na jego terenie węgiel – z uzdrowiska stało się dużym do dziś ośrodkiem przemysłowym. To tam, podczas pacyfikacji kopalni Zofiówka, wtedy znanej jako Manifest Lipcowy, w 1981 r. padły pierwsze strzały stanu wojennego. To było tuż przed tragedią na katowickim Wujku. Zomowcy w Jastrzębiu ranili 28 osób, cudem nie było trupów, bo strzelali w górne części ciała – tak, aby zabić. Na Wujku, niestety – celowali już lepiej, jego górnicy nie mieli takiego szczęścia. Ta przeszłość, historia, jest bardzo ważna, bo opowiada o tym, jaką cenę Śląsk zapłacił – najpierw za bycie w Polsce, a potem za wolność – nie tylko dla siebie.
Jastrzębie jest bardzo ciekawym miejscem – choćby ze względu na swoje położenie. Zaliczane do Górnego Śląska, leży tuż przy granicy polsko-czeskiej i choć do 1922 r. należało do Niemiec, to dziś jest częścią euroregionu Śląsk Cieszyński. To dość skomplikowane, ale jednocześnie pokazuje, że Śląsk ma wiele odcieni.
Urodziłem się w Zebrzydowicach, to 13 km od Jastrzębia, ale już Śląsk Cieszyński sensu stricto. I zdaję sobie sprawę z tego, że gdyby tam nie znaleziono węgla, to zamiast kręcić filmy, pewnie pasłbym krowy albo coś w tym stylu. Jastrzębie jest też fenomenem choćby z tego powodu, że miasto zostało zbudowane wśród pól w ciągu kilku lat. Niemal z dnia na dzień wyrosło stutysięczne miasto. I większość, zaryzykuję, że 90 proc. ludności, stanowią tu przyjezdni, którzy zjawili się za pracą, za nowym mieszkaniem. Tacy jak ja, zakotwiczeni od stuleci, to zdecydowana mniejszość. I na tym terenie ludzie nie godają, mówią literacką polszczyzną jak w Sosnowcu czy Warszawie, na jej lewym brzegu. Ale nie trzeba godać, żeby czuć się Ślązakiem. Trzeba kochać miejsce, gdzie się żyje. I być tolerancyjnym wobec tych, którzy zdecydowali się tu zamieszkać i pracować. Na Śląsku to działa. W Cieszynie, który uwielbiam, jest kilkanaście kościołów chrześcijańskich różnych odłamów i tam nikt nie patrzy krzywo na swoich braci w wierze. Tutaj od zawsze panuje wielka tolerancja, bo tutaj bez tolerancji nie dałoby się żyć. Niedługo, 31 października, będzie 500. rocznica ważnego wydarzenia – dnia, kiedy Marcin Luter w sprzeciwie wobec nadużyć Kościoła, między innymi sprzedawania odpustów, ogłosił swoje 95 tez, czym zapoczątkował protestantyzm. Luterańska parafia z Cieszyna zamówiła u mnie, katolickiego taliba, film na ten temat. Pięknie wyszedł. Przy jego realizacji pomogli mi ludzie różnych wyznań, nie tylko sami luteranie. Zwracam uwagę na ekumeniczne nabożeństwa, na fakt, że 11 listopada w największym protestanckim kościele Cieszyna wygłasza płomienne patriotyczne przemówienie katolicki duchowny, a na 3 maja – w katolickim kościele – równie piękne, patriotyczne kazanie – wygłasza duchowny protestancki. Bo my na Śląsku nie zajmujemy się głupotami, nie walczymy ze sobą, ale trzymamy się razem. Pilnując jednocześnie naszej tożsamości, korzeni. Ile osób zdaje sobie sprawę z tego, że Śląsk jest przedmurzem chrześcijaństwa? To jest miejsce, gdzie Mieszko I bierze za żonę Dobrawę, więc nasza wiara zaczyna się tutaj, a nie w Gnieźnie. Śląskość i polskość to wyrazy bliskoznaczne. Proszę mi uwierzyć, Ślązacy nie marzą o autonomii, po prostu chcą spokojnie żyć w swojej małej ojczyźnie, do której przynależność sobie wywalczyli krwią. I którzy, nawet jeśli przyszło im żyć poza granicami kraju, nadal są Polakami i Ślązakami.
Oj, wielu tych Ślązaków wyjechało do Niemiec i teraz udają, że są richtig fajnymi Niemcami. Wprawdzie nic się nie dzieje bez powodu – Śląsk po 1989 r. został po raz kolejny zmiażdżony, choćby dlatego że wielki przemysł padł, tysiące rodzin się spauperyzowało, a wiele żon bezrobotnych górników zaczęło się prostytuować, żeby zarobić na chleb dla rodziny. W dodatku lokalne drużyny piłkarskie przestały się liczyć i młodzi, zamiast tak jak ich ojcowie czy dziadowie kibicować Gieksie czy Ruchowi Chorzów, wywieszali za okna szaliki Bayernu Monachium.
To był trudny czas. Buntu i zaprzeczenia. Miroslav Klose, który był idolem wielu kibiców, wyrażał się z pogardą o Polsce. Ale Lukas Podolski – świetnie zresztą mówiący po polsku – nie ukrywał nigdy swoich korzeni, choć grał w reprezentacji Niemiec. Na szczęście czasy się zmieniły i dziś żaden Robert Lewandowski (tak, tak, wiem, że nie jest Ślązakiem) nie musi się zrzekać obywatelstwa, żeby wybrać inną drogę kariery. Tamci piłkarze nie mieli takiej możliwości. Tak sobie myślę, że powinniśmy się cieszyć, że żyjemy w czasach, kiedy granice z przejściami, strażnikami i paszportami są tylko wspomnieniem. Możemy sobie jeździć w tę i z powrotem, robić biznesy. Po polskiej stronie Śląska Cieszyńskiego, z którego się wywodzę, powstało mnóstwo marketów, w których zakupy robią głównie Czesi i Słowacy – bo taniej. I kiedy ktoś zaparkuje źle auto, blokując innym przejazd, ochrona przez głośniki prosi o przeparkowanie w dwóch albo trzech językach. To jest dla mnie ważne, to mnie cieszy, bo pamiętam – albo wydaje mi się, że pamiętam, a znam to z przekazów rodzinnych – czas, kiedy granica była zaporą nie do pokonania. Moja ciotka mieszkała w pierwszej chałupie po czeskiej stronie przejścia Jastrzębie-Zdrój Ruptawa/Petrovice Maryjowiec. I tak się nieszczęśliwie złożyło, że jej mąż, a mój wujek, umarł 17 grudnia 1981 r., tuż po wybuchu stanu wojennego, tuż po strzelaninach w okolicy. Rodzinna tragedia, ale nie dostaliśmy przepustek, żeby pojechać na pogrzeb. Tata zdecydował się przejść przez zieloną granicę. Wrócił przerażony. Bo WOP-iści zastrzelili afgańskiego charta cioci, który lubił sobie wyskoczyć przez płot w kierunku polskiej granicy i zostawiał w śniegu ślady. Wtedy łatwiej mi było się spotkać z dziadkami, którzy mieszkali w odległości 300 km niż tymi za miedzą. Bo wówczas dzieci nie mogły się spotkać z rodzicami – chyba że na Wszystkich Świętych, żeby zapalić świeczki na grobach, jak już umarli.
Mam wrażenie, że rozmawiamy o nieco innym Śląsku niż ten, który zamieszkał w głowach ludzi drżących przed ukrytą w jego trzewiach opcją niemiecką marzącą tylko o tym, żeby odłączyć te tereny od Polski i przyłączyć je do Niemiec.
Może coś w tym jest, bo ja się wywodzę z takich Ślązaków-Polaków, których duża grupa znalazła się obecnie po drugiej stronie granicy – w Czechach. To są autochtoni, zawsze tu byli. Jak zauważył prof. Miodek, gwara cieszyńska jest najbliższa staropolszczyźnie. Dziś po czeskiej stronie do narodowości polskiej przyznaje się, według danych z ostatniego spisu powszechnego, 38 tys. osób. To i tak mniej niż przed wojną, kiedy to grono liczyło 200 tys. Lata wynaradawiania robią swoje. Jednak ci ludzie trwają, są. Polscy Ślązacy, co nie jest rozumiane ani zauważane. W tym roku Polski Związek Kulturalno-Oświatowy (PZKO) w Czechach obchodzi swoje 75-lecie. Pani premier Beata Szydło była tak miła, że przekazała swoje życzenia „największej polonijnej organizacji na świecie”. Super, że tak wysoki urzędnik zauważył ten fakt, tylko czemu znowu określa się Zaolziaków mianem Polonii? Polonia to Polacy, którzy wyjechali z kraju, a ci się nie ruszyli ani na metr. Trwają. Tak jak moja babcia Urszula. I pielęgnują tę swoją tożsamość, pamiętają o korzeniach. Kończę właśnie film pt. „Chwała bohaterom” o Franciszku Żwirce i Stanisławie Wigurze, polskich lotnikach, którzy zginęli w katastrofie lotniczej w swoim RWD-6 w okolicach Cierlicka – to Czechy, a jednocześnie Śląsk Cieszyński. Nic bym nie zrobił bez wsparcia lokalnej zaolziańskiej społeczności. Poznałem tych ludzi, rozmawiałem z nimi, jestem pod wrażeniem tego, w jaki sposób niezłomnie trzymają się polskości, jak duże ma to dla nich znaczenie, że są Polakami. Tu trzeba powalczyć nawet o najprostsze sprawy. Wejście do sklepu mięsno-wędliniarskiego (maso i uzeniny) i powiedzenie „dzień dobry” zamiast „dobrý den” już jest tu rodzajem patriotycznej demonstracji. Zaolziacy trzymają się razem, modlą się razem, bawią się i uczą – razem. Muszą się trzymać w kupie, bo żyją w społeczeństwie większościowym, które poddaje ich ciągłej presji. Ale się nie dają, tak samo, jak ci Ślązacy, którzy w 1921 r. ubiegłego wieku zagłosowali swoją krwią za Polską. Muszę tu jeszcze zaznaczyć, że to Czechom bardzo imponuje, szanują nas za to, tak samo jak za postawę w ciężkich dla Polaków czasach.
To dość dramatycznie zabrzmiało.
Na szczęście dziś nie ma, nie musi być dramatu. Granice są umowne, wyznaczają je dziś ścieżki rowerowe, a nie posterunki przygraniczne. Jest ruch, ludzie robią biznesy, jeżdżą na mecze i koncerty po obu stronach granicy. Coś się dzieje... Śląsk jako region ma bardzo ważną rolę do odegrania w Europie – zwłaszcza że z Katowic do Ostrawy jedzie się 35 minut autostradą. Znów przynudzę historycznie: w Muzeum Ziemi Cieszyńskiej, najstarszym, publicznym muzeum w Europie Środkowej, jednym z eksponatów jest taki mały pieniążek, złota celtycka moneta mająca 3 tys. lat. Bo nawet i Celtowie przedostawali się tutaj na handel przez Bramę Morawską. I dzięki temu rozwijała się nasza polska cywilizacja. Dlatego dziś, kiedy słyszę, że Śląsk jest „ukrytą opcją niemiecką”, że tylko marzy o tym, żeby z naszej Polski zwiać, to chce mi się śmiać. I mam przed oczyma takiego mema przedstawiającego niezwykle zgrabne kobiece nogi w pończochach spuszczonych do połowy łydek. A pod zdjęciem dwa napisy: seblekac.pl i seblekac.cz. Seblekać to po czesku i w naszej gwarze rozbierać, ściągać. Więc może jest na Śląsku jakaś „ukryta opcja czeska”, może jest i słowacka, ale niemieckiej nie widzę poza kolorowymi spektaklami RAŚ.
Rozumiem, ale nie jestem pewna – bo choć sama mam śląskie korzenie, choć za dzieciaka uwielbiałam fuciące bonbony (cukierki miętowe), to lęki osób podnoszących, że żyjemy w czasach przełomu, w trudnej sytuacji geopolitycznej, że siedzimy na bombie nowego rozdania światowego, nie są mi obce. Unia Europejska się chwieje, nie wiadomo, co za chwilę się zdarzy. A separatystyczne zamiary Katalonii mogą być zapłonem, który wysadzi cały ten nasz porządek.
Nie jestem ekspertem mogącym przedstawić tutaj wiarygodną analizę tych wszystkich tektonicznych ruchów odśrodkowych, które mogą albo nie mogą zrujnować świat, jaki znamy. Nie jestem specjalistą od spraw hiszpańsko-katalońskich, ostatni związek, jaki miałem z tym regionem, to ubiegłoroczne Boże Narodzenie w towarzystwie chłopaka z La Manchy, śpiewaliśmy kolędy, każdy w swoim języku, ale te same. Gadaliśmy też o polityce i on mi deklarował, że jego region, ziemia Don Kichota, chce być hiszpańska, nigdzie się na żadną autonomię nie wybiera. Świetnie rozumieliśmy się, on człowiek Południa, i ja – człowiek Północy. Ludzie, którzy są „stela”, czyli stąd, autochtoni, patrioci, którym zależy na ich ojczyźnie. Znów będzie historycznie, ale muszę to powiedzieć: polska niepodległość zaczęła się nie od Warszawy, nie od Krakowa, ale od Cieszyna. W tym mieście, 22 października 1918 r., w Domu Narodowym na Rynku została napisana i podpisana deklaracja niepodległości Księstwa Cieszyńskiego, która po pewnych modyfikacjach została przemieniona w dokument, który dał podwaliny II Rzeczypospolitej, czyli Polsce, jaką znamy.
To jeszcze raz zapytam, skąd ten strach przed Śląskiem, śląskowatością, jak mówią niektórzy.
W moim mniemaniu w grę wchodzi zazdrość. Śląsk był zawsze bardziej rozwinięty cywilizacyjnie niż reszta kraju. Ja się wywodzę z wolnych chłopów, mój praprapradziadek Jerzy Bogocz, kowal, urodził się w 1702 r. w Marchlowicach Dolnych. I niby nie ma się czym chwalić – chłopi to nie szlachta. Ale, uwaga – chłopi z okolic Cieszyna już w XVIII w. mieli swoje exlibrisy. A to oznacza, że mieli tak dużo książek, iż zapominali, komu je pożyczyli, więc musieli je jakoś oznaczać. W tym czasie na innych, polskich terenach – nie tylko wieśniacy byli niepiśmienni. Tę różnicę cywilizacyjną widać do dziś – jak wracam do domu z rozjazdów po kraju, to przekraczając granicę Śląska, spostrzegam lepsze niż gdzie indziej drogi, lepsze ich oznakowanie, większy porządek, kwiaty i pomalowane płoty... Kazimierz Kutz mówi o Ślązakach, że są dupowaci. A ja mówię, że są bardzo ambitni i bardzo pracowici. Jak po 1989 r. zniszczono nam cały przemysł, to zamiast się załamać, Ślązacy zaczęli ciść. Trza ciść – trzeba cisnąć, iść do przodu – to taka nasza śląska maksyma. Choć nasza kultura jest oparta na węglu, prostych hajerów zastępują dziś inżynierowie, którzy z tabletami w dłoni serwisują „na przodku” warte dziesiątki milionów euro górnicze maszyny eksportowane za granicę. I dlatego Warszawa ma tylko jedną i w dodatku sztuczną palmę na rondzie de Gaulle’a, a w Katowicach na rynku stoją cztery prawdziwe. A pod nimi bawią się dzieci. Nasza polsko-śląska przyszłość.
Chodzi o zazdrość. Śląsk był zawsze bardziej rozwinięty niż reszta kraju. Ja się wywodzę z wolnych chłopów, mój praprapradziadek Jerzy Bogocz, kowal, urodził się w 1702 r. I niby nie ma się czym chwalić – chłopi to nie szlachta. Ale, uwaga – chłopi z okolic Cieszyna już w XVIII w. mieli swoje exlibrisy. A to oznacza, że mieli tak dużo książek, iż zapominali, komu je pożyczyli, więc musieli je oznaczać