Coraz więcej sygnałów wskazuje na pogłębiającą się przepaść między lokatorem Białego Domu a jego własnym ugrupowaniem.
Konflikt między republikanami a Trumpem jest na tyle ostry, że niektórzy politycy już zaczęli myśleć o zajęciu jego miejsca w wyborach prezydenckich w 2020 r. Jak donosi „New York Times”, do tej grupy zalicza się przede wszystkim urzędujący wiceprezydent Mike Pence. O jego ambicjach mają świadczyć liczne spotkania w terenie oraz rozmowy z ważnymi sponsorami politycznymi, dzięki którym były gubernator buduje sobie zaplecze do startu w plebiscycie za 3,5 roku.
Pence nazwał doniesienia dziennika kompletną bzdurą. Nie zmienia to jednak tego, że z jego perspektywy badanie gruntu pod przyszłe wybory ma sens. Wielu prezydentów zdobyło urząd, korzystając z trampoliny, jaką zapewniał fotel zastępcy głównodowodzącego (chociażby Richard Nixon czy George Bush senior). Co więcej, w 2020 r. Trump będzie miał 74 lata i po prostu nie wiadomo, czy na start w wyborach pozwoli mu zdrowie. W tym duchu zresztą utrzymane są wypowiedzi osób z otoczenia Pence’a, które przytacza „NYT”: wiceprezydent chce być gotów na wypadek, gdyby jego obecny szef miał spasować.
Problem polega na tym, że przygotowania rozpoczął nie tylko Pence. „NYT” wskazuje również na aktywność gubernatora stanu Ohio Johna Kasicha, którego Trump pokonał w ub.r. w wyścigu po partyjną nominację. Swoje szanse ma badać nawet Nikky Haley, ambasador USA przy ONZ i była gubernator Karoliny Południowej. Znaczy to tyle, że wszyscy ci politycy są zdania, że za 3,5 roku Trump będzie politycznym wrakiem bez szans na reelekcję, którego chętnie pozbędzie się partia.
Zresztą i tak nigdy nie darzyła obecnego prezydenta szczególnym uczuciem. Jeszcze na finiszu ubiegłorocznej kampanii wielu prominentnych republikanów odcinało się od Trumpa, chociażby po to, żeby nie zrażać wyborców w swoich okręgach (razem z prezydentem Amerykanie wybierali w listopadzie członków obu izb Kongresu). Po wygranych wyborach obie strony postanowiły zakopać topór wojenny, a republikanie murem stanęli za nowym lokatorem Białego Domu. Teraz ten mur zaczyna pękać.
Jedną z przyczyn jest chociażby niewyparzony język Trumpa. Kiedy republikanie w Kongresie nie mogli dogadać się co do reformy systemu ubezpieczeń zdrowotnych, prezydent co chwila ganił ich za pomocą Twittera: że są pośmiewiskiem, za łatwo się poddają oraz że „wyglądają jak głupcy”. Partyjna wierchuszka z pokorą znosiła twitterowe połajanki – wszak nie użyją podobnego języka wobec prezydenta.
Republikanie nie zapomną Trumpowi także tego, że to on ich postawił w niezręcznej sytuacji, zapowiadając jeszcze w lutym, że na pewno uda się nie tylko uchylić Obamacare, ale też przyjąć w jej miejsce nowe rozwiązania. Ostatecznie reformy nie udało się uchwalić, bo nie było zgody co do tego, jak te rozwiązania miałyby wyglądać. Koszt polityczny jest trudny do oszacowania, bo targi nad zmianami pochłonęły tyle energii, że Kongres nie miał czasu zająć się budżetem – i będzie musiał pracować nad nim we wrześniu na złamanie karku (rok budżetowy w USA zaczyna się 1 października).
Członkowie GOP (Grand Old Party) nie są również zachwyceni niekończącą się sagą o konszachtach prezydenta i jego otoczenia z Rosjanami. Dała ona za to Kongresowi pretekst do wymierzenia ciosu w Biały Dom: przyjęcia specjalnej ustawy rozszerzającej katalog sankcji na Rosję oraz zawierającej zapis, który odbiera Trumpowi możliwość ich zniesienia bez konsultacji z politykami na Kapitolu. Prezydent, chcąc nie chcąc, ustawę podpisał – chociażby dlatego, że Kongres odrzuciłby jego weto.
Zresztą od republikanów stara się również dystansować sam Trump. W jego najbliższym otoczeniu próżno szukać partyjnych weteranów. Do niedawna w Białym Domu pracowało dwóch: Sean Spicer w roli rzecznika prasowego Białego Domu, ale przede wszystkim Reince Priebus, były przewodniczący władz partii jako szef gabinetu prezydenta. Obydwaj stracili pracę w ciągu ostatnich dwóch tygodni. To znaczy, że w kręgu doradców Trump nie ma nikogo, kto zapewniłby mu łączność z Kapitolem i możliwość uzgadniania stanowisk – co stanowi legislacyjną codzienność w USA. To źle wróży prezydentowi, bo bez poparcia Kongresu nie przeforsuje żadnej poważnej reformy.
Istnieje również inna możliwość: Trump zaczyna grać na siebie. W takim wypadku do startu w wyborach w 2020 r. nie będzie potrzebował republikańskiej nominacji. Sondaże pokazują, że prezydent wciąż wygrałby w większości okręgów, w których pokonał Hillary Clinton w listopadzie ub.r. ⒸⓅ
Bez poparcia Kongresu prezydent nie przeforsuje żadnej reformy