Sześć lat po wymuszonym ustąpieniu ze stanowiska prezydenta Hosni Mubarak odzyskał wolność. O ironio – dziś Egipt jest w gorszej kondycji niż za jego rządów
Myślę, że zatoczyliśmy koło – tak Szahira Amin, dziennikarka, która sześć lat temu stała się symbolem egipskiej arabskiej wiosny, komentuje opuszczenie więziennego szpitala przez Mubaraka. W 2011 r. Amin zyskała popularność po tym jak, obejrzawszy pierwsze relacje z placu Tahrir, trzasnęła drzwiami stacji telewizyjnej i wyszła. – Spośród aktywistów, którzy zaczęli rewolucję, wielu jest dziś za kratami. Ludzie są uciszani albo zastraszani. Dziś nie ma już takich, którzy ośmieliliby się głośno krytykować rząd – dodaje.
I jest w tym wiele racji. – Uwolnienie Mubaraka kompletnie mnie nie obchodzi – kwituje w rozmowie z dziennikarzem „New York Timesa” Ahmed Harara, znany nad Nilem demonstrant z 2011 r., który podczas protestów w Kairze stracił wzrok. – Już lata temu zdałem sobie sprawę, że tu nie chodzi o Mubaraka i o jego reżim. To był cały system zależności, który właśnie się odtworzył – dorzuca.
Nie takie złe czasy
Dla wielu rodaków Amin i Harary epoka rządów niemal 89-letniego dziś Mubaraka jest okresem spokoju i stabilizacji. „Przepraszamy, panie prezydencie” – fanpage na FB o takiej nazwie polubiło już 1,8 mln osób. – Od pierwszego dnia wiedziałem, że on jest niewinny – mówił w rozmowie z BBC Karim Hussain, dwudziestoparolatek, który założył stronę. – Człowiek, który walczył o wolność swojego kraju, nigdy nie poważyłby się zabijać swojej młodzieży – dorzucał.
6 października 1981 r., jako szef sił lotniczych, Hosni Mubarak usiadł po prawej stronie prezydenta Anwara Sadata, by oglądać defiladę w Kairze. Gdy z przejeżdżających ciężarówek wysypali się zamachowcy, którzy zaczęli opróżniać magazynki w stronę loży honorowej, kule przeznaczone dla głowy państwa poharatały również jego. Ale na tyle niegroźnie, że – jako jeden z najbliższych współpracownika Sadata – mógł zastąpić zamordowanego prezydenta. Rządził przez 30 lat, fundując rodakom coś na kształt małej stabilizacji. Egipt rozwijał się, nie wikłał w międzynarodowe awantury, stał się jednym z największych odbiorców amerykańskiej pomocy wojskowej, a w pierwszych latach XXI w. Mubarak zaczął nawet coś na kształt stopniowej liberalizacji gospodarki, wcześniej krępowanej powierzchownie zmodyfikowanymi socjalistycznymi schematami.
Dyskretnie pomijane milczeniem lub ukrywane patologie wyszły jednak w tych realiach na jaw: reżim obrósł własną oligarchią – od byłych wojskowych, którzy rozsiadali się w zarządach firm i egipskich oddziałach zachodnich koncernów, po rodzimych biznesmenów, którzy za łapówkę byli w stanie uzyskać pozwolenia np. na korzystanie z promów morskich, które pierwsza uczciwa kontrola skierowałaby do pocięcia na żyletki. Świecki, wojskowy reżim trzymał krótko miejscowe Bractwo Muzułmańskie oraz innych radykałów. N ajgroźniejszych pozbyto się jeszcze w latach 80., dekadę później wyłapano tych, którzy po powrocie z Afganistanu chcieli obalać władzę, a tych umiarkowanych – jak Bractwo – szachowano, raz zamykając za kratami, a innym razem wpuszczając do parlamentu.
Znudzenie, a potem frustracja reżimem stopniowo rosły, tym bardziej że nie było wątpliwości, iż prezydent szykuje przekazanie władzy w ręce synów. Gamal i Alaa budowali wpływy w biznesie i polityce. Wybory w 2011 r. miały być przypieczętowaniem tego układu.
Cela z widokiem na Nil
Wybuch demonstracji musiał być potężnym zaskoczeniem, a próby krwawego spacyfikowania protestów okazały się zbyt nieśmiałe, by położyć im kres i zbyt brutalne, by Egipcjanie mogli o nich zapomnieć. Naciskany przez Amerykanów i kolegów w mundurach Mubarak musiał oddać władzę. Ledwie kilka tygodni później postawiono mu wiele zarzutów: od doprowadzenia do śmierci kilkuset demonstrantów po defraudację środków z publicznej kasy. Obrazki dyktatora, który patrzy spode łba zza grubych prętów klatki, w której go sądzono, miały być jedną z ikon arabskiej wiosny. Podobnie pierwszy wyrok, jaki zapadł w jego sprawie – dożywocie za współudział, wraz z dowódcami policji, w zabiciu 239 demonstrantów na placu Tahrir.
Potem akcja zaczęła przybierać niespodziewany – przynajmniej dla niedawnych demonstrantów – obrót. Sąd apelacyjny unieważnił wyrok, Mubarak przyznał się do jednego z pomniejszych zarzutów – użycia państwowych pieniędzy do sfinansowania renowacji prywatnych rezydencji i biur prezydenta i jego krewnych, a prokuratorzy porzucili pozostałe oskarżenia. Po krótkim okresie, kiedy były prezydent był przetrzymywany w cieszącym się złą sławą kompleksie więziennym w Tora, przeniesiono go do szpitala wojskowego w Maadi. Tam trafił mu się osobny pokój, z obszernym patio i widokiem na Nil. Mubarak nie mógł co prawda opuszczać tego przybytku, mógł za to przyjmować gości i stosunkowo komfortowo spędzać dnie. Jego rodzina zwróciła do państwowej kasy równowartość 20 mln dol. w ramach grzywien i kar – symboliczny wydatek, biorąc pod uwagę, że tylko na zamrożonych przez Szwajcarów kontach Mubaraków było 433 mln dol.
Gdyby nie światowe media, Egipcjanie mogliby się nawet nie dowiedzieć, że Mubarak właśnie opuścił więzienny szpital i pojechał do domu, do rezydencji w Heliopolis, na wschodnich rubieżach Kairu (klan ma też obszerną posiadłość w nadmorskim kurorcie Szarm el-Szejk). O jego uwolnieniu nie wiedzieli nawet jego sympatycy, którzy przez ostatnich kilka lat nieustannie koczowali przed szpitalną bramą. Wszystko odbyło się dyskretnie: Mubarak obudził się i zjadł śniadanie z żoną i synami (którzy też już odbyli swoje symboliczne kary). – O godz. 8.30 pojechał do domu – ucinał pytania jego adwokat. Kilka godzin później do byłego prezydenta dodzwoniła się jedna z dziennikarek, które wiernie kiedyś trwały przy reżimie. – Dobrze się czuję, jak na mój wiek – powiedział jej Mubarak. – Mam zamiar zostać w domu – zapewnił.
Trudno się spodziewać, by eksdyktator wrócił do polityki. Ale póki żyje, może wspierać rządzącego dziś Egiptem gen. Abdela Fataha al-Sisiego – nawet jeśli jego patronat będzie się sprowadzał do milczenia. Jego atutem jest choćby ten tłum oddanych zwolenników sprzed szpitalnej bramy czy z fanpage'a Hussaina. – Lew powrócił do jaskini! – triumfowała Rehab Abdel Halim, spadochroniarka, która z rąk Mubaraka otrzymała awans w 2009 r. – Dziś nikt już nie może nazwać go bezlitosnym czy skorumpowanym. Gdyby zrobił coś złego, sądy by go nie oczyściły – zapewniała.
Armia odcina Messengera
– Wszystko stoi na głowie – narzeka Montasser al-Zajat, związany z Bractwem Muzułmańskim adwokat, który bronił m.in. człowieka numer jeden w egipskim Bractwie, Mohameda Badie, skazanego w ostatnich latach na dożywocie, potem na śmierć i raz jeszcze na dożywocie. – Droga do demokracji została zablokowana. Egipcjanie nie czują się bezpiecznie, wyrażając poglądy. Nie mogą zaprotestować na ulicy, nie ryzykując śmierci czy uwięzienia – przekonuje.
Właśnie Bractwo Muzułmańskie wydaje się dziś głównym przegranym arabskiej wiosny. Następca Mubaraka, wywodzący się z tego ugrupowania Mohamed Morsi, najpierw wykazał się kompletnym brakiem sprytu i instynktu samozachowawczego, wikłając się w spory z wszystkimi aktorami egipskiej sceny politycznej, od mundurowych po świecką opozycję wobec dawnego reżimu. Po roku rządów został obalony, a protesty sympatyków Bractwa zostały zdławione przez armię znacznie brutalniej niż pacyfikowano w 2011 r. demonstrantów z placu Tahrir. Zza pleców konserwatywnego, ale dziś trzymającego się z dala od przemocy, stronnictwa wychynęli prawdziwi radykałowie – dziś używający etykietki Państwa Islamskiego, odbierając Braciom monopol na rząd dusz wśród wierzących.
Nie lepiej mają się wszyscy, którzy wiązali nadzieje z arabską wiosną. Prezydent-generał Abdel Fatah al-Sisi, przejmując władzę w 2013 r., chętnie odwoływał się do nadziei i pragnień demonstrantów z placu Tahrir, ale za tą zasłoną dymną kryje się twardy wojskowy reżim, bliższy pierwszemu okresowi rządów Anwara Sadata niż rozlazłej dominacji czasów Mubaraka. Jest dokładnie tak, jak opisuje to Szahira Amin. Gdyby przejść się po egipskich sądach, na korytarzach natrafilibyśmy na tłumek dawnych – i potencjalnych przyszłych – aktywistów. W zeszłym roku aresztowano choćby grupę satyryków, którzy na kairskich ulicach wykonywali coś na kształt egipskiej, ulicznej wersji „Ucha Prezesa”. Kpiny z prezydenta i jego ekipy nagrywali i udostępniali w sieci, zyskując tysiące fanów. Za kratki, z dwuletnim wyrokiem więzienia, trafił znany pisarz Ahmed Nadżi, po tym, jak jedna z lokalnych gazet przedrukowała fragmenty jego opublikowanej w 2014 r. powieści. Podszyte lekką erotyką – wbrew stereotypom nic nadzwyczajnego w arabskiej literaturze – miały wywołać u jednego z czytelników „palpitacje serca i ekstremalnie złe samopoczucie w połączeniu z ostrym skokiem ciśnienia”. Tak przynajmniej przekonywał prokurator. Nadżi został skazany za „pogwałcenie skromności publicznej”, a gazetę ukarano grzywną – mimo protestów znanych artystów z całego świata, m.in. Woody’ego Allena, Philipa Rotha czy Chimamandy Ngozi Adichie. Ale nikt też nie ma wątpliwości, że nie o sztukę czy erotykę tu chodzi – reżim w ten sposób daje dyskretnie do zrozumienia, że nie przepuści żadnej redakcji, której treści nie przypadną mu do gustu.
To samo odnosi się do organizacji pozarządowych. W listopadzie ubiegłego roku przeforsowano ustawę o NGO, która de facto zakazuje nieautoryzowanych przez władzę działań i przynajmniej znacznie utrudnia – jeżeli nie uniemożliwia – prowadzenie jakiejkolwiek działalności nad Nilem. Wystarczą proste zapisy o zakazie angażowania się w działalność polityczną lub cokolwiek, „co szkodzi bezpieczeństwu państwa, porządkowi publicznemu, moralności publicznej czy zdrowiu publicznemu”. Na fali tych represji aresztowano m.in. Azzę Soliman, bardzo popularną w Egipcie prawniczkę i feministkę, wspierającą Egipcjanki w sądowych bataliach. Kilka tygodni później innym aktywistkom organizacji feministycznych zamrożono prywatne konta bankowe.
Walka z krytykami rządu trwa też w sieci. Na początku kwietnia pewnego prawnika z Aleksandrii skazano za krytyczne wobec as-Sisiego posty na FB. Mało tego, na początku tego tygodnia władze zablokowały wszystkie połączenia głosowe oparte na protokole VoIP, jakie Egipcjanie mogli wykonywać za pomocą komunikatorów takich jak Messenger, WhatsApp, Skype czy Viber. Drastyczny ruch został uzasadniony koniecznością zwalczania islamskich radykałów, którzy w ostatnich tygodniach m.in. zaatakowali koptyjskie kościoły w kraju. Ale przeciętny internauta znad Nilu interpretuje to inaczej – dla niego jest to sygnał, że komunikowanie się kanałami, których rząd nie jest w stanie kontrolować, nie będzie już możliwe. Inne wyjaśnienie ma charakter ekonomiczny: darmowe aplikacje, które oferują FB czy Apple, poważnie uderzyły po kieszeni operatorów egipskich telekomów. A że ci są zakolegowani z władzami w Kairze, to dla nikogo nie ulega większej wątpliwości.
Patriotyczny zakup mleka dla niemowląt
20 kwietnia, gdy do Kairu przyjechał z wizytą nowy szef Departamentu Obrony USA Jim Mattis, w sieci pojawiło się wstrząsające nagranie wideo. Na klipie uchwycono moment, gdy grupa egipskich żołnierzy wyciąga z samochodu dwóch mężczyzn z zasłoniętymi oczami. Żołnierze zmuszają ich do uklęknięcia, potem strzelają im po kolei w głowę. W tle widać ciała innych osób, najprawdopodobniej zabitych w ten sam sposób.
Zgodnie z oficjalną wersją obie ofiary zginęły w starciu z siłami bezpieczeństwa. Niewątpliwie to właśnie żołnierzy i oficerów wywiadu wojskowego widać na klipie. Egzekutor, zanim jeszcze pociągnął za spust, przesłuchiwał też obu mężczyzn – słychać, że wymawia słowa z silnym akcentem z Synaju, dopytuje się też o klany i wioski z północnej części półwyspu. Na innym klipie, do którego dotarli z kolei aktywiści Human Rights Watch, widać tę samą scenerię: ten sam budynek, ciała ofiar i żołnierzy. – To zemsta za tych, którzy zginęli – krzyczy jeden z mundurowych. Członkowie Bractwa Muzułmańskiego czy opozycjoniści, jak Ajman Nur – przez dobrą dekadę czołgany przez reżim Mubaraka po sądach w serii sfingowanych procesów – byli i wcześniej poddawani represjom. Jednak wygląda na to, że ekipa as-Sisiego stworzyła szwadrony śmierci. Mężczyzna, który przesłuchuje zastrzelonych potem więźniów, według lokalnych informatorów HRW, należy do organizacji znanej jako Grupa 103, blisko współpracującej z armią.
To prawdopodobnie niejedyna taka grupa na Synaju. Od 2013 r. ten półwysep jest ogarnięty pełzającą wojną domową – lokalne plemiona Beduinów najpierw przez dekady żyły tam niemal bez żadnej kontroli, handlując ponad dziurawymi granicami bronią, narkotykami, ludźmi i wszystkim, co tylko można było korzystnie sprzedać. Dziś coraz większe wpływy na tym terenie ma Państwo Islamskie: stąd prawdopodobnie ruszają do egipskich miast zamachowcy, tu się kryją uciekinierzy z terytoriów ogarniętych regularną wojną, tędy mogą wieść szlaki przemytu broni i pieniędzy. Odpowiedź rządu była brutalna: armia odcięła drogi wiodące na Synaj, wprowadziła blokady połączeń telefonicznych i godziny policyjne, nie dopuszcza tam mediów ani dyplomatów. Mnożą się doniesienia o setkach takich egzekucji, jak te uchwycone na klipach wideo.
Ale to zaledwie wierzchołek góry kłopotów, jakie zaglądają w oczy spadkobiercom Mubaraka, być może groźniejszych nawet niż terroryści. W marcu przez Egipt przetoczyła się fala „protestów chlebowych” – po tym, jak rząd zdecydował się zmniejszyć liczbę subsydiowanych bochenków chleba, jakie może kupić przeciętna rodzina, przed należącymi do państwa piekarniami zgromadziły się wielotysięczne tłumy demonstrantów. – Chcemy jeść! – skandowali protestujący w biednych dzielnicach Aleksandrii, Asjut czy Kafr El Szejk. W ciągu kilku godzin doszło do starć z interweniującą policją.
Zbitka „protesty chlebowe” brzmi w Egipcie znacznie groźniej, niż mogłoby się wydawać. Tak nazwano falę zamieszek, jakie wybuchły w styczniu 1977 r. na identycznym tle: rząd Sadata dostał pożyczki od Banku Światowego i MFW (ekipa as-Sisiego właśnie dostała od MFW 12 mld dol.), a w zamian zobowiązał się m.in. do likwidacji subsydiów na podstawowe artykuły spożywcze. Z dnia na dzień ceny żywności podskoczyły o połowę, a setki tysięcy ludzi wyszły na ulice metropolii. Demonstranci zostali wówczas spacyfikowani – oficjalnie zginęło ok. 80, ponad pół tysiąca było rannych. Rebelia biednych była paliwem dla radykałów – na tej fali antyrządowych nastrojów w siłę urósł egipski Islamski Dżihad, którego bojownicy zabili Sadata cztery lata później.
Podobny scenariusz wieszczą teraz eksperci zajmujący się sytuacją w Egipcie. Tym bardziej że to nie pierwszy taki protest w ostatnim czasie. Latem zeszłego roku protestowały matki – na rynku zabrakło mleka dla niemowląt; w październiku gigantyczne kolejki ustawiły się po znikający ze sklepów cukier. Protestujące z niemowlętami przy piersi kobiety trudno było spałować, armia interwencyjnie zakupiła więc mleko na własny koszt, jako „akt patriotyzmu”. W drugim przypadku awanturujących się klientów początkowo zatrzymywano, ale wraz ze wzrostem napięcia wojskowi raz jeszcze interweniowali: skonfiskowano zapasy cukru w prywatnych firmach i rzucono je na rynek. Na dodatek w styczniu średnio o połowę podrożały lekarstwa. A jedyną grupą zawodową, która w ostatnich latach dostała podwyżkę, są – jakżeby inaczej – żołnierze. Zarabiają teraz o 35 proc. więcej niż w okresie poprzedzającym arabską wiosnę. A korpus oficerski wrósł w lokalny biznes bardziej nawet niż za czasów Mubaraka.
Komu wyspę? Komu piramidę?
Władze w Kairze mają dziś nóż na gardle. Nawet jeżeli statystyka wygląda obiecująco – w tym roku prognozuje się wzrost PKB na poziomie 3,9 proc., w przyszłym 4,6 proc., w kolejnym powinien przebić próg 5 proc. – to jest to jedynie fasada. Ostrożne szacunki inflacji w tym roku mówią o ponad 22 proc., optymistycznie liczone bezrobocie przebija 12 proc. (w niemal 90-milionowym kraju). Nieźle prosperujące niegdyś branże – jak turystyka czy energetyka – podupadły. Egipski funt jest dziś warty zaledwie pięć centów, połowę mniej niż jeszcze rok temu. Koniunktura w Europie – która jest najważniejszym partnerem handlowym Egiptu – zamarła.
Stąd też as-Sisi uwija się w poszukiwaniu dodatkowych źródeł gotówki: z MFW, z Waszyngtonu czy od Arabii Saudyjskiej. Czyniąc gest pod adresem tej ostatniej, Egipt odstąpił niedawno Saudom dwie wyspy na Morzu Czerwonym – Tiran i Sanafir. Amerykański ekonomista Patrick Werr zaproponował z kolei, i to dosyć serio, by Kair zaczął wyprzedawać starożytne zabytki innym państwom. – Jest niemal pewne, choć trudne do udowodnienia, że spora część odkrywanych w ostatnich latach artefaktów i tak opuściła kraj, tyle że nielegalnymi kanałami – kwitował z zimną obojętnością, która rozpaliła Egipcjan. Zainicjowana na stronach jednego z programów telewizyjnych dyskusja na ten temat przyciągnęła tysiące użytkowników, z których jedni pomstowali na ten pomysł, ale innym nie wydawał się on z kolei taki zły.
A czas goni. Niezadowolenie i pogłębiająca się bieda to idealna pożywka dla radykałów, którzy chętnie łowią rekrutów w krajach egzystujących na krawędzi bankructwa. Z kolei, im mniej bezpieczeństwa, tym gorsze perspektywy gospodarcze – i tak błędne koło się zamyka. Mignięcie zasępionego oblicza Mubaraka w telewizji tylko przypomniało Egipcjanom czasy, które dziś nie wydają się już takie złe. Jedni zatem triumfują, inni czują smak goryczy. – Uwolnienie go to oznaka korupcji toczącej ten kraj – podsumowuje Randa Sami, pielęgniarka z placu Tahrir, tak wówczas pobita przez policję, że dziś nie może się poruszać bez laski.
– Mimo wszystko warto było wyjść na ulice. Może Mubarak nie został w pełni ukarany, ale był pierwszym prezydentem, który poszedł do więzienia. Przynajmniej to udało nam się mu zafundować – dodaje. Nędzna to jednak pociecha.
Uwolnienie Mubaraka to oznaka korupcji toczącej ten kraj – podsumowuje Randa Sami, pielęgniarka z placu Tahrir, tak pobita przez policję podczas tłumienia protestów, że dziś nie może się poruszać bez laski.