Francuzi idą w niedzielę do urn. Ich upór, by posiadać głowę państwa, jest trudny do zrozumienia, gdy weźmie się pod uwagę to, jak wiele kłopotów taka osoba potrafi im sprawić.
Podaje się za kogoś, kto nie lubi bogaczy. W rzeczywistości nie lubi biednych. On, człowiek lewicy, prywatnie nazywa ich bezzębnymi. I cieszy się z tego, jaki jest zabawny” – poinformowała trzy lata temu Francuzów Valerie Trierweiler. Zdradzona przez prezydenta Francois Hollande’a kochanka, marząca o roli pierwszej damy, zemściła się na nim książką „Dziękuję za ten moment”. Dla Trierweiler Hollande rzucił długoletnią partnerkę i matkę ich czwórki dzieci Segolene Royal. Ale w połowie kadencji znudził się nową zdobyczą i zaczął się umawiać z aktorką Julie Gayet.
Aktywność seksualna prezydenta pewnie by Francuzom nie przeszkadzała (nie on pierwszy półoficjalnie skakał w bok), gdyby jeszcze potrafił wykreować się na macho. Ale zażywny Hollande dał się sfotografować paparazzi, gdy pędził na schadzkę z Gayet na skuterku. Do tego zdradzona Trierweiler demonstracyjnie wpadła w depresję, co nie przeszkodziło jej napisać o tym, jak były partner, oficjalnie socjalista, gardzi ubogimi. Nienajlepsze notowania Hollande’a poleciały w dół i już się nie podniosły.
W czym skutecznie pomagał sam zainteresowany, popełniając kolejne gafy.
Wśród wielu wisienką na torcie stał się opublikowany w listopadzie ubiegłego roku zbiór wywiadów przeprowadzonych z Hollande’em przez dziennikarzy „Le Monde”. Książka nosi tytuł „Prezydent nie powinien tego mówić”, ale szybko zyskała inny: „Prezydent nie powinien dopuścić tego do publikacji”. Liczącym 700 stron potokiem słów obraził innych polityków, sędziów, prawicę, lewicę, nawet piłkarzy. Już wcześniej, w sondażu ośrodka Elabe dla telewizji BFMTV, aż 88 proc. Francuzów stwierdziło, że nie chce, by Hollande ubiegał się o drugą kadencję. Ale dopiero po wydaniu „Prezydent nie powinien tego mówić” notowania polityka sięgnęły dna. Od kiedy zaczęto badać we Francji opinię publiczną, żadna głowa państwa nie była aż tak niepopularna.
Przytłoczony nieustannymi szyderstwami Hollande na początku grudnia 2016 r. ogłosił, że rezygnuje ze startu w kolejnych wyborach. Choć w ciągu pięciu lat rządów nie sprowadził na swój kraj żadnej katastrofy. Inna sprawa, iż niczego wielkiego też nie dokonał. Francuska gospodarka nie potrafi wyrwać się z marazmu, islamski ekstremizm jest coraz boleśniejszym problemem, a na forum Unii Europejskiej ostatnie zdanie należy do Berlina. Tymczasem Francuzi nie potrafią zapomnieć o swych mocarstwowych aspiracjach, a kompromitujący się prezydent jedynie pogłębia ich rozczarowanie. Choć przecież już dawno temu powinni się do takiego stanu rzeczy przyzwyczaić.
Niechciana republika
Pierwszego wybierano w głosowaniu powszechnym po obaleniu monarchii w grudniu 1848 r. Bezapelacyjne zwycięstwo odniósł Ludwik Napoleon Bonaparte, bratanek cesarza. Magia nazwiska zrobiła swoje, a i młody Bonaparte zasłynął z udziału w wielu spiskach przeciwko rządzącej Francją dynastii Burbonów. Otrzymawszy 74 proc. głosów prezydent od razu poczuł się uprawniony do narzucania swojego zdania Zgromadzeniu Narodowemu. Gdy zaś deputowani stawili opór i zaczęli ograniczać uprawnienia głowy państwa, Bonaparte odpowiedział zamachem stanu. Po czterech latach prezydentury mianował się cesarzem. Choć dla zachowania pozorów przeprowadził dwa plebiscyty, by dać ludowi szansę zaakceptowania jego decyzji. Notabene starannie zadbał o „właściwe” przeliczenie głosów. Panowanie Napoleona III Bonaparte przyniosło Francji uwikłanie w kilka bezsensownych wojen, a na koniec kompromitującą klęskę w starciu z Prusami. Napoleon zapłacił za nią niewolą, utratą tronu i koniecznością emigracji do Anglii. Francuzów jego rządy kosztowały 5 mld franków w złocie, które musieli wypłacić zwycięskim Niemcom.
Po tak przykrych doświadczeniach politycy budujący III Republikę założyli, że jej głowa musi mieć ograniczone uprawnienia, by nie móc myśleć o wskrzeszeniu cesarstwa. Dobrym tego przykładem stał się doświadczony polityk Adolphe Thiers. W Zgromadzeniu Narodowym obawiano się jego ciężkiej ręki, której wagę poczuli paryżanie wiosną 1871 r. podczas tłumienia Komuny Paryskiej. Thiers zyskał sobie przydomek „Krwawego Karła”. Potem z równą skutecznością wymusił szybkie spłacenie narzuconej przez Niemców kontrybucji wojennej. Ponieważ zgodnie z traktatem pokojowym armia kaisera nie zamierzała opuścić terytorium Francji przed uiszczeniem zobowiązania. Po tych sukcesach Thiers, choć pełnił urząd prezydenta, został przez Zgromadzenie Narodowe zmuszony do ustąpienia.
Nim jeszcze uchwalono nową konstytucję, parlament na prezydenta powołał marszałka Edme de Mac-Mahona. Choć ów bohater wojny krymskiej o niczym nie marzył mocniej niż o reaktywacji monarchii. „Według tradycji rodzinnych i sentymentów do domu królewskiego, które zaszczepiano we mnie przez okres kształcenia, nie mogłem być niczym innym niż tylko legitymistą” – zapisał we wspomnieniach. Dlatego też od objęcia urzędu w maju 1873 r. uparcie dążył do tego, by Zgromadzenie Narodowe koronowało na króla Francji któregoś z Burbonów. Republikanie w odwecie wyśmiewali niezbyt lotnego żołnierza, z lubością przytaczając anegdotę, jak marszałek po przejściu tyfusu opisywał jego skutki. „Tyfus to straszna choroba, mogę coś na ten temat powiedzieć. Kończy się śmiercią albo kretynizmem” – mówił.
Mimo to znalazł się o krok od sukcesu, bo w Zgromadzeniu Narodowym coraz większe wpływy zdobywali monarchiści. Wreszcie w styczniu 1875 r. zdecydowano o sposobie wybierania głowy państwa. Republikanie, pragnący, by na czele kraju stał prezydent, wygrali jednym głosem. Mac-Mahon uznał, że o wszystkim zadecydował senator Louis Wolowski, bo niespodziewanie zmienił obóz polityczny. „Zawsze mówiłem, że nie należy ufać tym Polakom!” – wykrzyknął marszałek, przypominając, iż senator nazywał się niegdyś Ludwik Wołowski i osiadł we Francji po powstaniu listopadowym.
Mimo klęski Mac-Mahon jeszcze cztery lata sprawował urząd prezydenta, ciągle rojąc o wyniesieniu na tron Henryka hrabiego Chambord. Bez sukcesów. „W istocie rzeczy chcecie monarchii, ale nie chcecie jej ustanowić, możecie ustanowić republikę, ale jej nie chcecie. Oto dlaczego zależy wam na utrzymaniu stanu tymczasowości ustrojowej” – oświadczył w jednym z wystąpień skierowanych do monarchistów. W końcu poddał się i w styczniu 1879 r. ogłosił swoją dymisję. W tym czasie wielką popularność we Francji zdobyły kopie portretu Mac-Mahona na koniu, opatrzone podpisem: „Koń wygląda na inteligentnego”.
Ofiara bezczynności
Obowiązująca nad Sekwaną od 1875 r. konstytucja stanowiła, że wprawdzie władzę wykonawczą dzierży prezydent, który powołuje szefa rządu i ministrów, ale jego z kolei wybiera Zgromadzenie Narodowe na siedmioletnią kadencję. Poza tym parlament mógł w każdej chwili odwołać premiera. Czym ubezwłasnowolniał prezydenta. Ten stan rzeczy powodował, że obalanie kolejnych szefów rządu było na porządku dziennym.
Z tym problemem musiał się zmierzyć pierwszy prezydent wybrany zgodnie z zapisami konstytucji, Jules Grevy. W przeciwieństwie do poprzednika był wielkim zwolennikiem republiki i stale powtarzał, iż należy ją umacniać. Tym też tłumaczył charakterystyczną dla siebie bierność w starciach z parlamentem. Podczas jednego z posiedzeń rady ministrów, któremu przewodniczył, wywiązała się szczególnie ostra dyskusja. Zazwyczaj milczący Grevy nagle postanowił zabrać głos. Wszyscy zamilkli wyczekująco. „Czy wiecie panowie, co bym zrobił w tym wypadku? Otóż – nic!” – oświadczył. Taka postawa głowy państwa stała się wkrótce przysłowiowa. Jedyne, w czym wykazywał większą aktywność, to powoływanie na stanowisko premiera zaufanej osoby. Nawet wbrew woli Izby Deputowanych. W odwecie posłowie obalali kolejne rządy. Średnio co dziewięć miesięcy. Powstał nawet dowcip, że prezydent III Republiki jest jak „dozorca w kręgielni, bo podnosi i na nowo ustawia kręgle przewrócone przez graczy”.
Wśród licznych zaniedbań Grevy’ego znalazło się dopuszczenie do tego, by korpus oficerski zdominował gen. Georges'a Boulangera, któremu marzyła się kariera Napoleona III. Ale nim zamachnął się na głowę państwa, prezydent sam wpadł w tarapaty. A wszystko za sprawą zięcia Grevy’ego, emigranta z Anglii Daniela Wilsona. Teść załatwił mu posadę podsekretarza stanu w ministerstwie finansów, co nie zaspokajało potrzeb finansowych młodzieńca. Wilson, w zamian za wysokie datki, załatwiał wpisanie na listę osób odznaczanych przez prezydenta Legią Honorową. Z czasem rozbudował ofertę o zapewnianie ludziom interesu korzystnych decyzji urzędników. Poczynania mieszkającego w Pałacu Elizejskim Anglika opisał dziennik „La Justice” wydawany przez Georges’a Clemenceau. W owym czasie nie tylko dziennikarza, lecz także deputowanego i jednego z najaktywniejszych przedstawicieli antyprezydenckiej opozycji.
Za jego sprawą parlament powołał komisję śledczą, a aferą zaczęła żyć cała Francja. Nawet w kabaretach królowała piosenka z refrenem: „Cóż za nieszczęście mieć zięcia”. Ofensywa Clemenceau rozhuśtała nastroje w Paryżu. Po burzliwych demonstracjach Grevy złamał swoją zasadę nicnierobienia i 2 grudnia 1887 r. podał się do dymisji. Następnego dnia Zgromadzenie Narodowe wybrało na prezydenta specjalistę od budowy dróg i mostów Marie Sadi Carnota.
Męczennicy demokracji
Swój sukces zawdzięczał legendarnemu dziadkowi Lazaremu Carnotowi, który jako minister wojny zreformował armię i ocalił I Republikę. Wnuk stanął przed podobnym wyzwaniem, choć tym razem nie musiał walczyć z najazdem europejskich mocarstw. Po niemal dwóch dekadach wojen na górze obywatele mieli dość demokracji i w roli zbawcy ojczyzny zaczęli widzieć gen. Boulangera. Zwłaszcza po tym, jak został zwolniony ze służby i przeniesiony na emeryturę. W Paryżu powstał wówczas Komitet Narodowy, skupiający jego zwolenników zarówno o lewicowych, jak i prawicowych poglądach. Łączyła ich niechęć do III Republiki.
Czoła stawił im nie Sadi Carnot, lecz Clemenceau, który sprowokował kryzys. Szczęściem dla Francji generał chciał władzy, ale bał się stanąć na czele puczu. Czekał aż sama wpadnie mu w ręce. Nie sięgnął po nią nawet wtedy, gdy w styczniu 1889 r. podczas wielkich manifestacji paryżanie skandowali: „Boulanger do Pałacu Elizejskiego”. W końcu, za namową Clemenceau, rząd rozpoczął przygotowania do aresztowania popularnego generała. Ten został ostrzeżony i zbiegł do Belgii. Wówczas Senat skazał go zaocznie na kolonię karną. Po tym ciosie przyszedł następny. Zmarła kochanka generała, pani de Bonnemain. Załamany Boulanger zastrzelił się na jej grobie w Brukseli.
Republika przetrwała, lecz nie za sprawą Sadi Carnota. Sympatyczny inżynier podobnie jak poprzednik starał się nie przeszkadzać parlamentowi w grach politycznych, a mimo to popełnił jeden błąd. Po tym, jak paryski sąd skazał na gilotynę Francois Ravachola, prezydent odrzucił prośby o ułaskawienie sławnego terrorysty. Ściągnął tym na siebie zemstę anarchistycznej międzynarodówki. Dosięgła go 24 czerwca 1894 r., gdy wybrał się do Lyonu na otwarcie światowych targów. Tamtego wieczoru jechał bulwarem na spektakl do teatru wśród wiwatujących tłumów. W pewnym momencie nakazał kawalerzystom z eskorty pozostanie z tyłu, by Francuzi lepiej go widzieli. Odrobina próżności okazała się zabójcza. „Usłyszałem »Marsyliankę« i okrzyki »Vivat Carnot«. Widziałem nadjeżdżającą kawalerię. Zrozumiałem, że nadeszła ta chwila, i byłem gotów. Widząc karetę prezydenta, wydobyłem sztylet i odrzuciłem pochwę. Potem, kiedy kareta była blisko mnie, skoczyłem na schodek i oparłem lewą rękę na powozie, a prawą ręką zatopiłem sztylet w piersi prezydenta” – zeznawał następnego dnia Santo Geronimo Caserio.
Pochodzący z Włoch anarchista pomścił Ravachola, zaś Zgromadzenie Narodowe musiało wybrać nową głowę państwa. Tym razem został nią jeden z najbogatszych ludzi we Francji, przemysłowiec i właściciel kopalń węgla – Jean Casimir-Perier. Znany z bezwzględnego traktowania robotników, natychmiast stał się śmiertelnym wrogiem lewicy. – Ze swoją brutalną mentalnością wyzyskiwacza, bez szlachetności i bez litości, bez serca i bez duszy, jest obrazem wiernym i odrażającym krwiożerczej kasty, której bogactwo jest wynikiem śmiertelności robotników – grzmiał z parlamentarnej trybuny przywódca socjalistów Alexandre Millerand.
Takie ataki Casimir-Perier znosił bardzo źle. „Jestem więźniem Pałacu Elizejskiego” – skarżył się znajomym. Również stanowisko bardzo go rozczarowało. „Prezydent Republiki jest ministrem ceremonii” – mawiał z pogardą. W końcu doznał rozstroju nerwowego, o czym listownie poinformował parlament i złożył dymisję. „Całą karierę i majątek Casimir-Perier osiągnął za młodu bez wysiłku, niejako automatycznie, a gdy przyszedł czas próby, okazał charakter słaby i tak nadmierną wrażliwość na krytykę, że wpadł w stan nerwowy zbliżony do manii prześladowczej” – tłumaczył Jan Meysztowicz w książce „Trzecia postać Marianny”.
Szczęściarze z belle époque
Dymisję Casimira-Periera parlament uznał za akt dezercji, ale nie miał wyjścia i wybrał kolejnego prezydenta. Tym razem licząc się ze zdaniem lewicy, deputowani i senatorowie zagłosowali na drobnego przemysłowca od dwóch dekad parającego się polityką Felixa Faure’a. „Wysokiego wzrostu, silnie zbudowany, okazały, sportowiec i myśliwy, wszystko w nim wyrażało zadowolenie z życia i z siebie” – przedstawiał go Jan Meysztowicz.
Faure potrafił wzbudzać sympatię otoczenia i nawet lewicę pozyskał stałym podkreślaniem, że karierę zaczynał jako pomocnik bednarza, a wszystko, co posiada, zdobył ciężką pracą. Po ćwierćwieczu kłopotów III Republika w końcu miała dobrze zapowiadającego się prezydenta. Trzy pierwsze lata rządów tylko to potwierdzały, aż zbyt dziarski Faure o jeden raz za dużo umówił się na schadzkę z żoną znajomego malarza. Skonał w swoim gabinecie w Pałacu Elizejskim po południu 16 lutego 1899 r. podczas narady z madame Marguerite Steinheil. „Chciał być Cezarem, a skończył jak Pompejusz” – podsumował złośliwie tragedię na łamach swojego dziennika Clemenceau. Najpewniej celowo używając słowa „Pompey”, oznaczającego w potocznym francuskim stosunek oralny (lub jak woleli mówić Anglicy „miłość francuską”).
Zniesmaczone zdarzeniem Zgromadzenie Narodowe w ekspresowym tempie nominowało nowego prezydenta. Na szczęście, choć od prawie 30 lat żaden dobrze nie skończył, chętnych nie brakowało. Głową państwa został doświadczony polityk Émile Loubet. Były premier trafił do Pałacu Elizejskiego w bardzo trudnym dla Francji momencie. Kraj był rozdarty z powodu afery Dreyfusa, a do tego jeszcze o mały włos nie wybuchła wojna z Wielką Brytanią po sporze o Faszodę. Tymczasem na początku urzędowania Loubet zasłynął z urządzenia największej uczty w dziejach Francji. W dniu 22 września 1900 r., z okazji mało okrągłej 108. rocznicy proklamowania I Republiki, zaprosił do paryskiego ogrodu Tuileries 23 tys. gości z całej Francji. Jak odnotowano, zjedli oni m.in.: 2,5 tys. kaczek, 1,4 tys. bażantów, dwie tony łososia i wypili 39 tys. butelek wina.
Jednak niepozorny prezydent, którego Tadeusz Boy-Żeleński nazwał „małym mieszczuchem”, okazał się postacią nietuzinkową. Za jego kadencji doszło do pełnej rehabilitacji niesłusznie skazanego za szpiegostwo na rzecz Niemiec kpt. Alfreda Dreyfusa. Co pozwoliło złagodzić głębokie podziały między lewicą a prawicą. Pod egidą Loubeta doszło też do szybkiego zbliżenia z Petersburgiem. Narodziny sojuszu francusko-rosyjskiego ułatwiło zakończenie waśni z Wielką Brytanią i nawiązanie współpracy skierowanej przeciw Niemcom. Tak rodziła się Ententa. Choć być może największym osiągnięciem Loubeta było to, że jako pierwszy prezydent III Republiki dotrwał do końca kadencji. Po czym spokojnie przeszedł na emeryturę.
Jego następcą został kandydat lewicy, wcześniej przewodniczący Senatu, Armand Fallieres. Rubaszny, starszy pan z wydatnym brzuchem, uchodzący za wzór prowincjusza. „Wszyscy go wykpiwają, w czym celują oczywiście dziennikarze, ale ten mały bourgeois (mieszczanin – aut.) jest bliski przeciętnemu Francuzowi i stąd jego nacechowana poufałością popularność” – charakteryzował prezydenta Jan Meysztowicz. Nawet monarchista Seraphin Mattis, który postanowił urządzić zamach, ostatecznie rzucił się na Fallieresa, jedynie po to, by wytargać go za bródkę. Notabene, nim ochrona zdążyła interweniować, prezydent obronił się sam, łamiąc na napastniku laskę.
Poza drobnymi incydentami kadencja wzorcowego mieszczanina upłynęła spokojnie, a on sam okazał się przykładnym ojcem licznej rodziny, szczęśliwie unikając skandali. Dzięki temu nie utracił sympatii, jaką sobie zdobył, uchodząc za idealną głowę państwa na czasy belle époque.
Ofiary międzywojnia
W godzinie próby Francja miała szczęście, że na prezydenta wybrano Raymonda Poincaré. „Obdarzony fenomenalną pamięcią, nadludzko pracowity, przemawia suchym tonem mentora, zimny i zamknięty w sobie, powiadają o nim, że tam, gdzie zwykli ludzi mają serce, on ma akta z dokumentacją, pozbawiony wyobraźni i ciepła wobec ludzi i ludzkich problemów, wielkie zdolności, ale żadnego wielkiego talentu” – opisywał go Meysztowicz.
Wbrew tej charakterystyce Poincaré posiadał wybitny talent matematyczny. A łączył go z uporem i konsekwencją. Na co dzień takie osoby są dla innych koszmarem, lecz w czasach wojny decydującej o losie III Republiki trudno było sobie wymarzyć lepszego przywódcę. Wspólnie z Clemenceau stworzyli duet potrafiący zmusić Francuzów do niebywałego wysiłku i poświęcenia. To właśnie upór przyniósł Francji zwycięstwo, choć poniesione koszty okazały się gigantyczne. Po zakończeniu swojej kadencji Poincaré jeszcze dwukrotnie stawał na czele rządu (jako jedyny prezydent Francji), co najlepiej świadczy o tym, jak wiele znaczył dla Francuzów.
Tymczasem w III Republice wrócono do tradycji nominowania na głowę państwa osób specjalnej troski. Dlatego Zgromadzenie Narodowe odrzuciło kandydaturę zbyt przebojowego Clemenceau i wybrało, nieposiadającego większego doświadczenia, senatora Paula Deschanela. Był on marnym politykiem i niewiele lepszym pisarzem, choć jeśli chodzi o niezrównoważenie emocjonalne, to mógł iść w konkury z największymi twórcami. Zaraz po zamieszkaniu w Pałacu Elizejskim zaczął szokować opinię publiczną. A to obrzucił uczennice pewnego liceum kwiatami, które dostał od nich w podarunku. A to przyjął brytyjskiego ambasadora nago. Wreszcie 24 maja 1920 r. wypadł przez okno z prezydenckiej salonki na tory pod Montargis. Zakrwawioną głowę państwa, ubraną w podartą piżamę, odnalazł lokaj. „Jestem prezydentem Republiki i wypadłem z pociągu” – przedstawił mu się Deschanel. Niedługo potem wpadł do jeziora i omal nie utonął. Podejrzewając prezydenta o odurzanie się jakimiś substancjami chemicznymi, senatorowie zmusili go we wrześniu 1920 r. do dymisji.
Niewiele dłużej od Deschanela zamieszkiwał Pałac Elizejski Alexandre Millerand. W jego przypadku zdecydowały wybory parlamentarne w 1924 r., które wygrała koalicja lewicowych partii pod nazwą Cartel des gauches. Choć Millerand był socjalistą, to z konkurencyjnymi ugrupowaniami lewicowymi nie potrafił się dogadać. Uległ więc naciskom i podał się do dymisji. Zgromadzenie Narodowe zastąpiło go usłużnym Gastonem Doumergue’em, którego największą zaletą okazała się umiejętność dobrej współpracy z kolejnymi premierami. Dzięki czemu był czwartym francuskim prezydentem, który dotrwał do końca kadencji. Zapamiętano go z dwóch powodów. Jako pierwszy europejski przywódca zaczął wygłaszać przemówienia na antenie radiowej, a w 1931 r. zaskoczył obywateli ślubem w Pałacu Elizejskim. Legalizując związek z wieloletnią kochanką.
Tyle szczęścia nie miał kolejny mieszkaniec pałacu Paul Doumer. Wiekowy, bo liczący sobie 74 lata, polityk pochodził z biednej rodziny i wykształcenie oraz pozycję społeczną zawdzięczał tylko sobie. Powszechnie pamiętano, że czterej jego synowie polegli podczas I wojny światowej. To zdawało się gwarantować spokojną prezydenturę. Ale niespełna rok po objęciu urzędu 6 maja 1932 r. Doumer wybrał się na wielką wystawę książek zorganizowaną w pałacu fundacji Rotschildów. Kiedy przechadzał się między stoiskami, emigrant z Rosji Paul Gorguloff (Pawieł Gorgułow) niespodziewanie wyszarpnął z kieszeni rewolwer i posłał prezydentowi pięć kul. Doumer zmarł dzień później. Zamachowiec trafił na gilotynę, a do Pałacu Elizejskiego Albert Lebrun.
Ów minister w wielu wcześniejszych rządach zapewne dobrze zapisałby się w historii Francji, gdyby miał szansę żyć w spokojniejszych czasach. Główne partie polityczne były tak zadowolone z jego prezydentury, że po raz pierwszy od czasów Jules’a Grevy’ego zdecydowały się wybrać urzędującego prezydenta na drugą kadencję. Działo się to w kwietniu 1939 r. i wkrótce o to, by i ten przywódca III Republiki pechowo skończył, zadbał Adolf Hitler. Po klęsce Francji w czerwcu 1940 r. Lebrun nie zdecydował się, wzorem rządów innych pokonanych krajów, na ewakuację do Wielkiej Brytanii. Biernie obserwował przejęcie władzy przez marszałka Pétaina, po czym został aresztowany przez Niemców i jako więzień specjalny trafił na zamek Itter w Tyrolu.
Siła tradycji
Wprawdzie marszałek Philippe Pétain nigdy nie został prezydentem utworzonego pod niemieckim protektoratem państwa Vichy, lecz skończył równie fatalnie, jak większość francuskich głów państwa. Po wojnie skazano go za zdradę na karę śmierci, zastąpioną dożywotnim więzieniem.
Tymczasem przyjęta w 1946 r. konstytucja IV Republiki redukowała uprawnienia prezydenta do funkcji czysto reprezentacyjnych. W czym dobrze sprawdził się pierwszy powojenny lokator Pałacu Elizejskiego Vincent Auriol. I nawet dotrwał do końca kadencji. Co nie udało się już jego następcy René Coty’emu. Z powodu słabości kolejnych rządów IV Republika znalazła się wkrótce w kryzysie i Coty, po czterech latach urzędowania, zgodził się w 1958 r. firmować rewolucyjną reformę ustrojową, którą forsował Charles de Gaulle.
Nowa konstytucja, dająca początek V Republice, została napisana tak, by to prezydent dzierżył całą władzę wykonawczą. Zaś premier i ministrowie byli jedynie realizatorami jego wizji politycznych. Po przyjęciu ustawy zasadniczej Zgromadzenie Narodowe wybrało prezydentem oczywiście autora reformy ustrojowej gen. de Gaulle’a. Ten zaś w 1962 r. ogłosił referendum, w którym zapytano Francuzów, czy chcą osobiście decydować, kto będzie głową państwa. I wygrał pierwsze wybory powszechne.
Znamienne, że nawet tak wybitnemu politykowi nie udało się dotrwać do końca siedmioletniej kadencji. Po wielkim buncie francuskiej młodzieży w 1968 r. i przegranym referendum w sprawie reformy Senatu 28 kwietnia 1969 r. ogłosił dymisję. Zwycięzcę pospiesznie rozpisanych wyborów, Georges’a Pompidou, zabił w 1974 r. chłoniak. Lepszym zdrowiem cieszył się kolejny prezydent Valéry Giscard d’Estaing, lecz Francuzi szybo stracili do niego zaufanie, woląc w 1981 r. zastąpić go Francois Mitterrandem. Niekryjący fascynacji dla dzieł Machiavellego polityk często zmieniał sojusze i poglądy. Na początku pierwszej kadencji, jak na radykalnego socjalistę przystało, kierował wielką akcją nacjonalizacyjną różnych gałęzi przemysłu i banków. Podczas drugiej kadencji prywatyzował, promując liberalizm ekonomiczny. Znajdując przy tym czas na prowadzenie podwójnego życia. Związany równocześnie z dwiema kobietami, a także licznymi kochankami. Z Pałacu Elizejskiego wyprowadzał się w maju 1995 r. chory na nowotwór, wiedząc, iż zostało mu kilka miesięcy życia. Rychła śmierć pozwoliła Mitterrandowi uciec przed oskarżeniami o nadużywanie władzy. A obwiniano go nawet o współudział w zbrodniach. To on miał nakazać służbom specjalnym zatopienie należącego do Greenpeace statku „Rainbow Warrior”, gdy ekolodzy usiłowali blokować francuskie próby z bronią jądrową na atolu Mururoa.
Na tym tle kolejny prezydent Jacques Chirac prezentuje się dość sympatycznie, bo po zakończeniu urzędowania oskarżono go jedynie o korupcję i nepotyzm. Ostatecznie przed sądem udowodniono mu fikcyjne zatrudnianie członków rodziny i partyjnych aktywistów, gdy był merem Paryża. Za co w 2011 r. otrzymał łagodny wyrok dwóch lat więzienia w zawieszeniu.
W takim towarzystwie następca Chiraca Nicolas Sarkozy ma prawo uznawać się za wzór uczciwości. Gorzej z powodami do dumy, skoro walkę o reelekcję przegrał w 2012 r. z miłośnikiem skuterów Francois Hollande’em. I nie pomogła mu wówczas nawet piękna trzecia żona Carla Bruni.
Jasno więc widać, że posada prezydenta Francji to niebezpieczna praca, jedynie dla urodzonych szczęściarzy. A niezależnie, czy wygra faworyt sondaży Emmanuel Macron, czy jednak Marine Le Pen lub jakimś cudem Francois Fillon, to jednego można być prawie pewnym – za jakiś czas będą tego żałować.
W styczniu 1879 r. prezydent Edme de Mac-Mahon w końcu ogłosił swoją dymisję. W tym czasie wielką popularność we Francji zdobyły kopie portretu Mac-Mahona na koniu, opatrzone podpisem: „Koń wygląda na inteligentnego”