Tureckie władze przykładają rękę do rozkładu Europy. Używają do tego dwóch narzędzi: uchodźców i mniejszości mieszkających na terenie Unii.



Tuż przed zaplanowanymi na dziś wyborami w Holandii, która nominalnie jest 16. gospodarką świata, padły dwie ważne deklaracje. Polakożerca i lider populistycznej Partii na rzecz Wolności Geert Wilders jednoznacznie oświadczył, że opuszczenie UE przez jego kraj byłoby „najlepszą rzeczą, jaka mogłaby się przydarzyć”. Z kolei wicepremier Turcji Numan Kurtulmuş powiedział w kontekście wojny dyplomatycznej na linii Ankara – Haga, że porozumienie z Unią o powstrzymywaniu migrantów pragnących osiedlić się w UE „już nie obowiązuje”.

Wystarczyły dwa dni, by rozkładowi Unii nadać nową dynamikę. Z jednej strony Wilders rezygnujący z resztek poprawności politycznej. Z drugiej Turcja, która doskonale odnalazła się w roli gracza na wewnętrznym podwórku Unii. Władze w Ankarze doceniły wartość dwóch narzędzi – 3 mln uchodźców z Bliskiego Wschodu i mniejszości tureckiej zamieszkującej przede wszystkim Holandię i Niemcy (razem ok. 4,5 mln osób). Przed zaplanowanym na kwiecień referendum, które ma dać niemal dożywotnią władzę Recepowi Tayyipowi Erdoganowi, zamierzają z nich skorzystać, jeszcze bardziej pogłębiając kryzys Wspólnoty.

Ważne państwo NATO i kraj, który nie tak dawno aspirował do członkostwa w UE, z partnera zamienia się w problem. Zamiast handlu i demokratyzacji wybiera spór i autorytaryzm.

Na tle tych wydarzeń polska debata nad wyborem Donalda Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej wydaje się być marginesem marginesu. Wojną o kredki, gumki i temperówki. W grze o przyszłość Europy stawką nie jest stanowisko, które za dwa i pół roku może być zupełnie nieistotne. W obliczu rozpadu czy też podziału UE ważniejszy może się okazać przyszły minister finansów strefy euro albo przewodniczący Rady Eurogrupy bądź minister obrony i dyplomacji ściślej zintegrowanej Unii. Spór o Tuska prowadzony jest w warunkach nowej dystrybucji władzy w Unii i rywalizacji idei, w której tradycyjne doktryny polityczne, takie jak liberalizm i konserwatyzm, walczą o przetrwanie z ludowym populizmem. Demokracje zaś prowadzą na swoim terenie bitwę z euroazjatyckim, oligarchicznym autorytaryzmem na wzór turecki i rosyjski.

Wiele pozornie niezwiązanych ze sobą faktów – takich jak gwałtowne protesty przeciw niewpuszczeniu do Holandii tureckiej minister ds. rodziny i polityki społecznej Fatmy Betül Sayan Kaya i szefa MSZ Mevlüta Çavuşoglu czy antyunijne tyrady Wildersa – tak naprawdę jest zapowiedzią rewolucji, podczas której, jak pisał Walter Lippmann, nasza wyobraźnia pozostaje w tyle za wydarzeniami. Przy czym polska wyobraźnia wydaje się być podwójnie zapóźniona. Niemal jak Tocqueville’owskich „mieszkańców najwyższych i średnich pięter społecznego gmachu (...) kiedy już wisi nad nimi rok 1793”. Jak pisał genialny autor „Dawnego ustroju i rewolucji” – „komiczny i straszny to widok” .

Zakładnicy Erdogana

Nazizm na Zachodzie ma się dobrze – grzmi prezydent Turcji i grozi rozszczelnieniem granicy przed falą uchodźców do Europy.
Temperatura trwającego od soboty dyplomatycznego sporu pomiędzy Holandią a Turcją rośnie. Wczoraj osiągnęła nowy poziom po tym, jak prezydent Recep Tayyip Erdogan zarzucił Holendrom, że w trakcie wojny w Jugosławii ich kontyngent wojskowy nie zapobiegł masakrze 8 tys. Bośniaków, muzułmańskich mieszkańców Srebrenicy. Wcześniej prezydent nazwał kraj „bananową republiką”; dodał również, że „nazizm na Zachodzie ma się dobrze”.
W spór bardzo szybko włączyli się europejscy politycy. O szacunek między członkami NATO apelował sekretarz generalny Sojuszu Jens Stoltenberg. Szefowa unijnej dyplomacji Federica Mogherini zaapelowała o powstrzymanie się przed ostrymi komentarzami. Wsparcia Holendrom udzieliła również Angela Merkel.
W odpowiedzi Turcja w poniedziałek zakazała powrotu do Ankary ambasadora Holandii, zamknęła przestrzeń powietrzną dla holenderskich lotów, a także zawiesiła działania parlamentarnej grupy turecko-holenderskiej. Wczoraj zaś Ankara złożyła skargę do ONZ, Rady Europy oraz Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie na złamanie Konwencji wiedeńskiej o stosunkach dyplomatycznych.
Wicepremier kraju stwierdził zaś, że Turcja musi się przyjrzeć treści porozumienia, na mocy którego uszczelniła swoją granicę, aby powstrzymać falę migrantów przedostających się na kontynent przez Morze Egejskie. Przekonywał wręcz, że umowa „nie obowiązuje”.
Zalążkiem sporu była decyzja holenderskiego rządu o niewpuszczeniu w sobotę na teren kraju dwojga tureckich ministrów – spraw zagranicznych Mevlüta Çavuşoglu oraz rodziny i polityki społecznej Fatmy Betül Sayan Kayi, którzy mieli wziąć udział w wiecu referendalnym. Członkowie rządu chcieli namówić przedstawicieli tureckiej społeczności do głosowania w plebiscycie 16 kwietnia za proponowanymi poprawkami do tureckiej konstytucji, które umożliwią m.in. rządzenie obecnemu prezydentowi przez następnych kilkanaście lat. Nowelizacja ustawy zasadniczej Turcji w Europie widziana jest jako próba łamania zasad demokratycznych.