Recep Tayyip Erdogan ma większy wpływ na Europę, niż ktokolwiek chciałby przyznać: po całym kontynencie rozsiane są wspierające go organizacje, z potężną, liczącą setki tysięcy sympatyków MillÎ Görüş na czele
Kwietniowe referendum na temat zmiany systemu politycznego w Turcji z parlamentarnego na prezydencki to dla prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana perspektywa rządów do 2029 r., a dla jego rodaków – głosowanie nad ostatecznym porzuceniem proeuropejskiego kursu. Erdogan będzie jednak miał na europejską politykę znacznie większy wpływ, niż ktokolwiek chciałby przyznać: po całym kontynencie rozsiana jest miriada wspierających go organizacji, z potężną, liczącą pewnie i setki tysięcy sympatyków, Millî Görüş na czele.
Na krótkim filmiku Cüneyt Ciftci wygląda na szczęśliwego – być może nawet tak, jak nigdy w życiu. Jeżeli coś mówi, to tego nie słychać. Zagłusza go dograna ścieżka dźwiękowa z melorecytacją koranicznych sur. „Jakże szczęśliwy jesteś, śmierć przynosi ci wschód słońca – wyśpiewuje męski głos w podkładzie. – Idziesz na front, zapłonąć w imię islamu”. Ciftci zakłada na ramiona plecak upakowany, jak się wydaje, chemikaliami.
Wkrótce po przygotowaniu tego nagrania, na początku marca 2008 r., ten bawarski talib wysadził się przed siedzibą władz afgańskiej prowincji Chost, zabijając dwóch amerykańskich żołnierzy i dwóch Afgańczyków. Nie używając plecaka – 29-letni zamachowiec samobójca podjechał niebieską toyotą nabitą materiałami wybuchowymi. Powiązana z talibami Unia Islamskiego Dżihadu, wywodząca się z Uzbekistanu, utrzymywała, że w aucie było ich 4,5 tony. Tak czy inaczej eksplozja spustoszyła okolicę, a dym z miejsca wybuchu wzbił się na niemal sto metrów w górę.
Dla Niemców, którzy po raz pierwszy dowiedzieli się o istnieniu urodzonych i wychowanych nad Renem terrorystów samobójców, był to szok nie mniejszy niż niedawne zamachy na ich rodzimym gruncie. Ciftci spędził niemal całą młodość w Ansbach, nieźle prosperującym miasteczku, 25 km od Norymbergi. – To miejsce otoczone wzgórzami, polami, łąkami, lasami i malowniczymi bawarskimi wioskami. Dominują tu atrakcyjne apartamentowce, z oknami zasłoniętymi firankami i solidnymi autami klasy średniej przed drzwiami – opisywał Ansbach Robert S. Leiken, amerykański dziennikarz i ekspert ds. terroryzmu w książce „Europe,s Angry Muslims”.
Ciftci spędził tu więcej niż pół życia. Uzyskał prawo stałego pobytu, choć jego kilkukrotne podania o niemieckie obywatelstwo zostały odrzucone. Gdy rodzina wysłała go do szkoły religijnej w Turcji, nauczył się recytować Koran, lecz po powrocie do Niemiec na kilka lat religia wywietrzała mu z głowy. Jak zresztą cała nauka – Ciftci zaczął opuszczać zajęcia, podłapywał sporadycznie jakąś pracę, podawał m.in. hamburgery w barze McDonalda, przestawiał paczki w magazynie fabryki Boscha. Kibicował miejscowej drużynie piłkarskiej, interesował się sportowymi samochodami.
I stopniowo stawał się coraz bardziej sfrustrowany oraz religijny. Wiosną 2007 r. spakował żonę i dwójkę dzieci i wyjechał z nimi do Afganistanu. Rok później już nie żył. Dla niemieckich reporterów i ekspertów, którzy rzucili się do analizowania jego krótkiego życia, przyczyna dramatu była niemalże jasna: w tle biografii Ciftciego przewijała się organizacja Millî Görüş. Jego ojciec współzakładał tę grupę, miejscowy meczet był pod jej kontrolą.
Pół miliona zwolenników
Upolityczniony islam nie pojawił się w Turcji wraz z Partią Sprawiedliwości i Rozwoju Recepa Tayyipa Erdogana. Ugrupowania tego typu pojawiły się nad Bosforem na początku lat 70., przede wszystkim za sprawą Necmettina Erbakana – nieżyjącego już guru tureckiej religijnej prawicy, przez długie lata mentora Erdogana.
Millî Görüş było przybudówką pierwszego z założonych przez Erbakana ugrupowań – Partii Zbawienia Narodowego (Millî Selamet Partisi) – działającego od 1970 r. do delegalizacji po wojskowym zamachu stanu w 1980 r. W latach 80. i 90. Erbakan zakładał kolejne – i kolejno delegalizowane – ugrupowania: Refah Partisi (Partię Dobrobytu, 1983–1998) czy Fazilet Partisi (Partię Cnoty, 1997–2001). W tle zawsze przewijała się Millî Görüş – ni to młodzieżówka, ni to organizacja sympatyków, do której należał w swoim czasie nie kto inny, jak Erdogan. Organizacja nie była partią sensu stricto, lecz miała ten sam kodeks wytycznych politycznych, co wymienione wyżej formacje. Był nim manifest Erbakana z końca lat 60. zatytułowany „Narodowa wizja” (czyli właśnie Millî Görüş).
Represje, jakie spadły na opozycję – od komunistów po islamistów – po zamachu wojskowym generała Kenana Evrena w 1980 r. zmusiły działaczy Millî Görüş do imigracji. Przenosząc się jednak na Zachód, nie zapominali o korzeniach. W ten sposób struktury organizacji zaczęły odtwarzać się w krajach europejskich, zwłaszcza w Niemczech, gdzie od 1961 r. do końca lat 90. populacja tureckich gastarbeiterów oraz uchodźców politycznych rozrosła się z 2,5 tys. do 2,5 mln ludzi.
W efekcie Millî Görüş liczy co najmniej 87 tys. członków w całej Europie, z czego 50 tys.– nad Renem. A to są szacunki z poprzedniej dekady, dziś organizacja może być o wiele liczniejsza. Tym bardziej że jeden z byłych liderów ugrupowania u progu XXI w. szacował, że na piątkowe modlitwy do meczetów kontrolowanych przez ruch w Niemczech przychodzi ok. 160 tys. ludzi. „Wraz z rodzinami będzie pół miliona” – dodawał. Rywalizujące o rząd dusz niemieckich Turków organizacje podważały te wyliczenia, ale niechętnie przyznawały, że Millî Görüş to fenomen: z dobrym finansowaniem, siecią szkół koranicznych, młodzieżówką. Co więcej, w przeciwieństwie do ugrupowań islamistycznych nad Bosforem, z AKP Erdogana włącznie, Millî Görüş w Europie potrafi skutecznie przyciągać studentów i inteligencję.
Młodzieniec o niewyparzonym języku
W olbrzymiej mierze to zasługa Erbakana. Ale nie Necmettina, lecz dobiegającego dziś pięćdziesiątki Mehmeta, urodzonego w Kolonii krewnego duchowego przywódcy ruchu. Na fali wyjazdów z Turcji nad Ren przybył też młodszy brat polityka, poznał tam Niemkę, która dla męża przeszła na islam, a wkrótce później na świat przyszedł pierworodny. Magia nazwiska pewnie zrobiła swoje, lecz Mehmet miał się przede wszystkim wykazywać sprawnością i entuzjazmem: przy Millî Görüş zaczął się kręcić już jako 14-latek, a pierwszym zadaniem zleconym przez jednego z kierowników stowarzyszenia było zorganizowanie wyprawy młodzieży do muzeum. Nastolatek kupił bilety, załatwił jedzenie i zapewnił sprawny przebieg wycieczki.
Krok za krokiem bratanek Erbakana awansował w strukturach ruchu, by w połowie lat 90. przejąć stanowisko sekretarza generalnego. Był ewenementem. „W całym ruchu trudno o funkcyjnego przed trzydziestką – pisał amerykański dziennikarz o niemieckich korzeniach, Frederick Kempe, w zbiorze reportażów z Niemiec »Father/Land«. – Organizacja raczej odrzuca dynamikę młodych” – dodawał.
Ale nie tylko młodość, dynamika czy umiejętności organizacyjne Erbakana przyciągały młodych Turków. Po pierwsze, w latach 90. politycy o imigranckich korzeniach zaczęli wysuwać się na co bardziej eksponowane stanowiska, a przy okazji odgryzać się dotychczasowym tuzom niemieckiej polityki. – Nie jesteśmy krajem imigracyjnym – szedł w zaparte ówczesny kanclerz Helmut Kohl. – Skoro nie jesteśmy krajem imigracyjnym, to ja jestem fatamorgana – ripostował Cem Özdemir, wówczas obiecujący polityk Zielonych.
Nie inaczej było z Erbakanem. Sekretarz Millî Görüş słynął nie tylko z młodego wieku, ale też niewyparzonego języka. – Jesteśmy nowymi Żydami Niemiec – dowodził. – Obserwując, jak Niemcy pogodzili się ze swoją turecką populacją, świat dowie się, jakim rodzajem ludzi się stali. Z nami mogą pokazać światu, że się zmienili. Żydzi wyznaczają ich tragiczną przeszłości. My oznaczamy ich niepewną przyszłość – przekonywał. – Nigdy nie rozumiałem terminu gastarbeiter. W jakim to społeczeństwie żąda się od gościa, żeby pracował? – dorzucał przy innej okazji.
Niechciana polityczna ciąża
Niezbyt seksowną oficjalną nazwę organizacji – Islamische Gemeinschaft Millî Görüş – uzupełniono dodatkową: Islamska Wspólnota na rzecz Wizji Nowego Świata. Ustami młodego sekretarza generalnego ruch domagał się poszanowania przez niemieckie władze ich praw i standardów demokratycznych; krytykował politykę dotyczącą przyznawania obywatelstwa – niebywale nad Renem restrykcyjną; piętnował demonizowanie Turków przez polityków i media. Jego rówieśnikom ta asertywność przypadła do gustu. Gdy pod koniec lat 90. Milli Görüş zorganizowało dla swoich sympatyków ogólnoniemiecki wiec, trzeba było wynająć stadion Westfalen w Dortmundzie (za co właściciele obiektu zostali potem ostro skrytykowani przez lokalne media). Pojawiło się na nim – według organizatorów – ok. 40 tys. ludzi (w połowie lat 80. na spotkania ruchu przychodziło kilkuset). – To największe spotkanie muzułmanów w Europie, odkąd Turcy szturmowali Wiedeń – triumfował z charakterystyczną swadą Erbakan. – Dla rządu jesteśmy polityczną wpadką – perorował z kolei w Dortmundzie. – Oni po prostu przegapili okazję odesłania Turków do domu. To jak kobieta, która zachodzi w ciążę, chociaż bierze pigułki. A potem rodzi się dziecko. Jest na świecie. Nie było planowane, ale musicie mieć z nim do czynienia. Turcy nigdy nie mieli być tu mniejszością, a skoro takie było oficjalne myślenie, przez długi czas władze nie były w stanie zaakceptować, że do tego właśnie doszło – mówił.
W wyborach parlamentarnych w 1998 r. Turcy po raz pierwszy pokazali też, że są siłą polityczną: nie tylko wpłynęli na zwycięstwo socjaldemokracji, lecz zdołali także przekonać SPD do przeforsowania zmian łagodzących politykę przyznawania obywatelstwa. Skądinąd, nie bez powodu: na kilkumilionową już rzeszę Turków w Niemczech, w olbrzymiej mierze urodzonych nad Renem – jak Cüneyt Ciftci – zaledwie 220 tys. doczekało się obywatelstwa. Forsowane przez ekipę kanclerza Gerharda SchrÖdera zmiany miały zwiększyć tę grupę przynajmniej do miliona.
W 2001 r. Erbakan został przewodniczącym ruchu. I nagle, w październiku 2002 r., mając ledwie 35 lat i powołując się na powody polityczne, moralne i zdrowotne, zrezygnował ze stanowiska i praktycznie zniknął z szeregów Millî Görüş. Cóż za koincydencja: 3 listopada w Turcji odbyły się wybory powszechne wygrane przez Partię Sprawiedliwości i Rozwoju Recepa Tayyipa Erdogana. Tak się składało, że Erdogan, walcząc o swoje pierwsze zwycięstwo przy urnach, gorliwie odcinał się od swojego dawnego mentora Necmettina Erbakana. Nie ma oczywiście żadnego dowodu na to, by przyszły premier i prezydent pozbywał się wszystkich Erbakanów ze swojego otoczenia, z drugiej jednak strony dymisja ambitnego działacza znad Renu nastąpiła w najlepszym możliwym momencie. Zwłaszcza że Berlin i Bruksela miały być oparciem dla AKP w walce z odsuniętym od władzy tureckim establishmentem, z armią na czele.
Zagraniczna organizacja ekstremistyczna
Odcięcie się AKP od Erbakanów nie oznaczało bynajmniej zerwania z Millî Görüş, wręcz przeciwnie. „Ugrupowanie odziedziczyło (po wcześniej działających partiach kierowanych przez Necmettina Erbakana – red.) mnóstwo kontaktów ze wspólnotami religijnymi, ale najważniejszym pozostawało powiązanie z Millî Görüş – pisał korespondent BBC w Turcji Chris Morris w swojej książce „The New Turkey. The Quiet Revolution on the Edge of Europe” (Nowa Turcja. Cicha rewolucja na krańcach Europy). – Wielu lokalnych aktywistów i funkcjonariuszy AKP z prowincji jest związanych z tym ruchem i oczekuje, że ich poglądy zyskają odzwierciedlenie w krajowej polityce. Jakie jednak są te poglądy, wciąż nie jest jasne. Millî Görüş początkowo był przeciwny rozwijaniu kontaktów z Zachodem i koncentrował uwagę na przyszłych sojuszach gospodarczych i wojskowych w świecie islamskim. Teraz reformatorzy w ruchu twierdzą, że ich organizacja się zmieniła, ale zajmie dłuższą chwilę, zanim to przesłanie przedostanie się do przeciętnych członków i sympatyków stowarzyszenia”.
Morris twierdzi, że wkrótce po tym, jak partia Erdogana przejęła władzę nad Bosforem, do tureckich ambasad na całym świecie poszła instrukcja, by zacieśnić i ocieplić relację między placówkami a komórkami organizacji. Kempe z kolei sugeruje, że to AKP finansowała działalność ruchu, czemu działacze z Niemiec zaprzeczali. Nie ma za to żadnych wątpliwości, że z perspektywy AKP ruch był czymś w rodzaju wizytówki tego nowego, cywilizowanego islamizmu w wydaniu nowych przywódców republiki. Tym bardziej że najsilniejszy był w tych właśnie krajach, które miały największe przełożenie na tureckich generałów i wpływowych, rządzących przed 2002 r., polityków: oprócz Niemiec we Francji, Holandii, Austrii, Szwajcarii, a poza Europą – w USA, Kanadzie i Australii.
Partner był to jednak równie użyteczny, co kłopotliwy. Już na kilka lat przed dojściem Erdogana do władzy nad Renem opublikowano wyniki badań, które stały się potem znane jako raport Heitmeyera. Badacze z uniwersytetu Bielefeld stwierdzili w nim, że chęć mniejszości tureckiej do asymilacji w Niemczech maleje. „Zarejestrowaliśmy znaczny poziom islamocentrycznego poczucia wyższości i zakorzenioną w religii gotowość zaangażowania w przemoc”. 75 proc. ankietowanych nigdy nie powiedziałoby o sobie, że są Niemcami; ponad 65 proc. uważało, że są przede wszystkim muzułmanami i ta tożsamość jest ważniejsza od przynależności narodowej, 35 proc. zadeklarowało gotowość do przemocy.
Raport był w sporej mierze manipulacją – jak później ujawniono, badacze nieco podkręcili ankietę, bo dramatycznie potrzebowali środków na działalność. Dlatego pytania sformułowano w pokrętny sposób, np. to o gotowości do przemocy zawierało zastrzeżenie, że chodzi o przemoc w odpowiedzi na bezpośrednie zagrożenie, a nie przemoc inicjowaną w imię religii. Ale w kontekście retoryki popularnych wówczas dzieł politologicznych, ze zderzeniem cywilizacji na czele, a zwłaszcza po zamachach 11 września, retoryka raportu Heitmeyera trafiła w czuły punkt.
Już Mehmet Erbakan opowiadał, że jego rodzina w Kolonii była pod stałą obserwacją niemieckich służb. Nie inaczej było z Millî Görüş: gdy ruch nabierał impetu, a jego ówczesny lider sypał niemiłymi dla Niemców komentarzami, niemiecki Bundesverfassungschutz opisywał go w swoich raportach jako „zagraniczną organizację ekstremistyczną, przeciwstawiającą się integracji”. Służby miały też obserwować meczet w Ansbach, do którego chadzał Cüneyt Ciftci. W periodykach wydawanych przez działaczy dopatrywano się ciągot antyniemieckich i antysemickich.
Co nie znaczy, że organizacja miała charakter podziemny, wręcz przeciwnie. Od lat 80. liderzy Millî Görüş nie wahali się ciągać swoich adwersarzy po sądach – od pozwów przeciw politykom przez pozwy przeciw państwu: w sprawie uboju rytualnego, prawa muzułmańskich nauczycieli do zakładania religijnego okrycia w szkole, prawa do edukacji religijnej, prawa dziewcząt do odmowy uczestniczenia w zajęciach na basenie w obecności chłopców, prawa do nadawania muzułmańskich imion przy konwersji, prawa do wzywania wiernych do modlitwy przez głośniki, prawa do uzyskania od pracodawcy przerw na modlitwę, prawa do muzułmańskiego pochówku. Sporo z nich rozpatrzono pozytywnie.
Co nie poprawiało wizerunku organizacji. – Afiliacje ruchu są oczywiste. Argumentuje on, że chce chronić tradycyjną gospodarkę i społeczeństwo przed niszczącym wpływem Zachodu. I nie ukrywa, że zmierza do modelu państwa religijnego i społeczeństwa islamskiego – twierdzi Gökçe Yurdakul, autorka „From Guest Workers into Muslims: The Transformation of Turkish Immigrant Associations in Germany” (Od gastarbeiterów do muzułmanów: transformacja stowarzyszeń tureckich imigrantów w Niemczech). Historia Ciftciego – jako wychowanka Millî Görüş – potwierdzała też wszystkie obawy, jakie Niemcy żywią w związku z tą organizacją.
Jeszcze jedna partia Erdogana
Zdjęliśmy koszulkę Millî Görüş – tak miał skwitować przed laty Erdogan zerwanie z „linią Necmettina Erbakana” w tureckiej polityce. Zdjęcie koszulek nie oznaczało jednak odcięcia się od organizacji. W kolejnych latach, jak twierdzi Yurdakul, przez struktury organizacji przetoczyła się batalia starego z nowym. – W ruchu doszło do rozłamu: na konserwatystów z grona imigrantów pierwszej generacji, zebranych wokół idei Necmettina Erbakana oraz nowatorów, podkreślających konieczność zrozumienia niemieckiego otoczenia, elastyczności i adaptacji do niego – podkreśla badaczka.
Ta druga frakcja najwyraźniej wzięła górę. Kierownictwo ruchu to dzisiaj grono 40-latków, z Kenanem Ergünem, eleganckim, ale i mało kontrowersyjnym, przewodniczącym na czele. W niemieckich mediach próżno szukać wypowiedzi tego działacza, kierującego ruchem już – bagatela – szósty rok. Za to wystarczy zajrzeć do tureckich gazet i magazynów, by niemal co tydzień znaleźć jakieś opinie lub stanowiska organizacji w wewnątrztureckich sprawach. Niewykluczone, że Millî Görüş wspiera też Ankarę w tropieniu członków ruchu Fethullaha Gülena, tureckiego kaznodziei, mającego dziesiątki tysięcy sympatyków na całym świecie, którego władze w Ankarze oskarżają o zorganizowanie rzekomego nieudanego puczu w lipcu 2016 r., który miał odsunąć Erdogana i AKP od władzy.
Adaptacja może jednak przyjąć nową formę. Poprzedniego lata, zaledwie kilka tygodni przed próbą zamachu stanu, w niemieckich mediach pojawiły się wypowiedzi osób związanych z Unią Europejskich Tureckich Demokratów – organizacji lobbującej w Europie na rzecz interesów i polityki AKP – sugerujące, że nadszedł czas, by nad Renem, a może też i w innych państwach kontynentu, powstały partie reprezentujące lokalne tureckie mniejszości.
Ich powstanie Ankara przyjęłaby z otwartymi ramionami, zwłaszcza że struktury są gotowe – od strony politycznej kierunki polityki takich partii wyznaczałaby zapewne wspomniana Unia Europejskich Tureckich Demokratów. Religijną kuratelę sprawowałby zapewne Diyanet – oficjalny dyrektoriat tureckiego rządu, sprawujący nadzór nad tureckimi imamami nad Bosforem oraz prowadzący własną sieć meczetów w Europie (również w Niemczech, gdzie Diyanet przez długie dekady rywalizował z organizacjami takimi jak Millî Görüş, co przyczyniało się do wrogości między tymi dwiema organizacjami). Natomiast za organizację struktur partyjnych i mobilizację sympatyków oraz elektoratu odpowiadałby właśnie ruch Kenana Ergüna – o ile, oczywiście, jego lider nie będzie nadmiernie wybijał się na niezależność. A na razie niewiele wskazuje na to, żeby chciał spróbować.
Kanclerz Angela Merkel tuż przed swoją wizytą w Warszawie była w Ankarze. Stojąc obok Recepa Tayyipa Erdogana, otwarcie pouczała gospodarza, że „opozycja to element demokracji”, a tematem rozmów była też „wolność słowa” w Turcji. Erdogan wysłuchał reprymendy Merkel z kamienną (a może obojętną?) twarzą, po czym sam wygłosił tyradę na temat łączenia terroryzmu z islamem. Płynnie przeszedł z tego miejsca do wymieniania organizacji terrorystycznych, do których zaliczył Państwo Islamskie i zwolenników Fethullaha Gülena. Tak się składa, że po próbie puczu kilkudziesięciu tureckich wojskowych – znanych ze swojej sympatii dla tego kaznodziei – poprosiło w Niemczech o azyl. Z dwojga przywódców prędzej Erdogan doczeka się ekstradycji zdrajców niż Merkel zwolnienia krytycznych dziennikarzy z więzień. Pewnego dnia być może zadba o to partia tureckiej mniejszości nad Renem. Partia, której członkowie wcześniej zdejmą koszulki Millî Görüş.