Mamy różne perspektywy, różną historię. Trzeba to uszanować. Musimy więcej robić chociażby na polu walki z unikaniem płacenia podatków - podkreśla Guntram Wolff, szef brukselskiego Instytutu Bruegla.
Projekt europejski faktycznie jest w opałach?
Na pewno nie ma się on najlepiej. W Unii wyczuwane są różne napięcia. Wychodzą na wierzch stare podziały polityczne. Znaleźliśmy się w momencie, w którym musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, w jakich obszarach chcemy razem robić więcej, a w jakich mniej.
To pytanie o stopień dalszej integracji.
Aby na nie odpowiedzieć, musimy się zastanowić nad dwoma innymi pytaniami. Po pierwsze, czego chcą nasi obywatele. Po drugie, co trzeba zrobić, aby zaradzić trapiącym Unię problemom. Zacznijmy od tego drugiego. Musimy zdać sobie sprawę, że w pewnych kwestiach, jeśli się powiedziało A, należy również powiedzieć B. Jeśli zdecydowaliśmy się zlikwidować kontrole na granicach wewnętrznych Unii, musimy wprowadzić wspólną kontrolę nad granicą zewnętrzną. Możemy to nazwać usuwaniem niekonsekwencji, które są jedną z największych bolączek Unii. Stworzyliśmy strefę Schengen, ale każdy kraj ma własną politykę azylową; jedne pozytywnie rozpatrują 90 proc. wniosków, a inne tylko 30 proc., co prowadzi do napięć. Inny przykład to unia walutowa. Budujemy unię bankową, ale bez europejskiego ubezpieczenia depozytów czy ujednoliconej procedury ratowania banków. Wprowadziliśmy wspólny nadzór bankowy, ale gdyby miało się stać coś niedobrego, każdy kraj będzie działał na własną rękę.
To nas prowadzi do pytania, czego właściwie od Unii oczekują jej obywatele. Bo może nie oczekują usuwania niekonsekwencji czy doprowadzania do końca unijnych reform.
Dlatego musimy uczciwie tłumaczyć konsekwencje decyzji wprowadzanych na szczeblu europejskim. Co więcej, to sami obywatele muszą zdecydować, jakiej Unii chcą. Jeśli nie chcą wspólnej polityki migracyjnej, to trzeba im wytłumaczyć, że może to pociągnąć za sobą ograniczenia w swobodzie poruszania się po Unii. Obywatele muszą rozumieć, co jest możliwe, a co nie.
Może każdemu nowemu pokoleniu trzeba na nowo przypomnieć o wartości zastanych instytucji. Dla osób, które pamiętają żelazną kurtynę, niosąca swobodę przemieszczania się Unia zawsze będzie przedstawiała jakąś wartość. Ale już dla tych, którzy jej nie pamiętają...
Doskonale pamiętam mur berliński, bo sam jako nastolatek rozbijałem go młotem w 1989 r. Wracając do wizerunku Europy: musimy nad nim popracować. Udowodnić, że Unia jest dla mieszkańców, a nie dla instytucji. W związku z czym musimy więcej robić chociażby na polu walki z unikaniem płacenia podatków. W ciągu ostatnich lat unijni przywódcy zaliczyli kilka wpadek, zwłaszcza w zarządzaniu Eurolandem, które fatalnie odbiły się na kondycji mieszkańców. Nad tym również trzeba popracować.
Nie ma pan takiego wrażenia, że Europę dopadł marazm?
Być może nowym impulsem będzie otoczenie międzynarodowe. Świat wydaje się mniej przyjazny Europie niż kilka lat temu, uwzględniając także nowego lokatora Białego Domu. Nowe okoliczności tym bardziej powinny skłonić Europejczyków do wniosku, że udało nam się osiągnąć coś wyjątkowego. I do pracy nad zachowaniem tego w przyszłości.
Pomysł Europy wielu prędkości jest zagrożeniem dla integracji?
Żyjemy w niej już teraz. I nie ma w tym nic zdrożnego, o ile nie tworzy to poważnych problemów dla innych. Nie przepadam co prawda w tym kontekście za użyciem słowa „prędkość”, bo sugeruje ono, że istnieje wspólny cel, tyle że przez różne kraje zostanie on osiągnięty w różnym tempie. Musimy pozbyć się poczucia, że jest wspólny cel. Jeśli jakiś kraj nie chce uczestniczyć w strefie Schengen, to nie problem. Patrzenie na to jak na problem jest iluzją Brukseli. Mamy różne perspektywy, różną historię. Tę różnorodność trzeba uszanować. I znaleźć kompromisy, które pozwolą nam nią zarządzać.
Na ile możliwy jest scenariusz, zgodnie z którym integracja europejska zatrzyma się na obecnym poziomie, bo posunęła się już tak daleko, że zaczęła ją odpychać siła egoizmów narodowych?
Dalsza integracja może być postrzegana jako zagrożenie dla autonomii państw członkowskich. Prawda jednak jest taka, że tej autonomii nie mamy wcale aż tak dużo, bo jesteśmy poddani wpływom potężnych zjawisk zewnętrznych. Z tego punktu widzenia drogą do odzyskania suwerenności jest ściślejsza integracja. Dlatego Wielka Brytania, opuszczając Wspólnotę, nie wzmocni, ale osłabi swoją suwerenność, pomniejszając swoją rolę na globalnej scenie.
Taka narracja nie musi do wszystkich przemawiać.
To prawda. Coraz silniejsze jest poczucie, że nie należy poszerzać katalogu dziedzin, co do których decyzje podejmowane są w Brukseli. Odpowiedzią na tę obawę może być wariant, w którym posuwamy do przodu integrację tam, gdzie ona jest naprawdę potrzebna, natomiast zostawiamy ją na obecnym etapie – albo nawet cofamy – w dziedzinach, które nie są kluczowe. Dalszej integracji wymaga np. polityka klimatyczna. Ale już najwyższa pora, żeby Bruksela przestała ciągle ingerować w sprawy fiskalne członków Eurolandu. Pakt Stabilności i Wzrostu stał się dla niektórych krajów obciążeniem. Przydałoby się również mniej ingerencji Brukseli w lokalne debaty.
To nas prowadzi do pytania o procedurę praworządności i napięcia na linii Bruksela – Warszawa.
Praworządność musi być respektowana. To jest najkrótsza odpowiedź, jakiej jestem w stanie udzielić. Nie chcemy Unii, w której silniejszy może mówić słabszemu, co ma robić. Chcemy Unii, w której wszyscy zgadzamy się na pewien zestaw reguł, a następnie wszyscy gramy według nich. Wszyscy muszą jednak przestrzegać wspólnego rdzenia europejskich wartości. Praworządność jest jedną z nich. Wszyscy muszą ich przestrzegać albo znaleźć się poza Unią.