Prezydent Trump jest psychicznie chory, a przynajmniej ma zaburzenia osobowości – twierdzą prominentni amerykańscy psychiatrzy i domagają się usunięcia go z urzędu. Nie twierdzą tego bynajmniej przy pączkach z rodziną; występują publicznie. Łamią w ten sposób tzw. zasadę Goldwatera: zabrania ona spekulacji o diagnozach osób, które się o to nie proszą i których się nie zbadało w gabinecie.
Spodobało się to Jackowi Żakowskiemu, który zasugerował w felietonie, by nasi rodzimi psychiatrzy wzięli przykład ze swoich amerykańskich kolegów i wreszcie publicznie nam zdiagnozowali smoleńskiego szaleńca Antoniego Macierewicza. Nauka bowiem „nie musi być tchórzliwa i pewnie nie powinna”, więc niech wstanie z kolan i w świetle reflektorów wypisze odpowiednie recepty szefowi MON.
Nie wiem jak Macierewiczowi, ale mnie dreszcz sturlał się po plecach. Powiedzieć, że to zły pomysł, to mało; to pomysł niebezpieczny i niemoralny. Ustrzelmy ten pomysł szybko, zrównajmy go z gruntem, zanim się przedrze na szersze wody publicystyczne. A łatwo nie będzie, bo jest – ów pomysł – naprawdę niezwykle kuszący.
Intuicja, że Trump ma kłopoty ze zdrowiem psychicznym, od dawna jest wśród jego przeciwników silna. Wystarczy wejść w Stanach gdzieś, gdzie nie bywają republikanie, powiedzmy do sklepu Whole Foods (lokalne ogórki, bezglutenowe ciasto ze spiruliny, stek z krowy zarżniętej podczas relaksującego masażu) i krzyknąć: „Kto myśli, że Trump to wariat?”, a podniesie się las rąk. Zapytani o powody konsumenci organicznego jarmużu cytowaliby nerwowe nocne tweety prezydenta, paniczną wrażliwość na krytykę, mentalność tyrana, naturalność w kłamstwie, emocjonalność, chwalenie się molestowaniem seksualnym i emocjonalną dezynwolturę w ruchach politycznych. Oczywiście „wariat” jest tu pojęciem nieprecyzyjnym; miłośnicy wody kokosowej z kombuchą nie do końca wiedzą, co przypisują Trumpowi – chorobę psychiczną w rodzaju schizofrenii? Chorobę dwubiegunową? Trwałe zaburzenie osobowości w rodzaju psychopatii? Narcystyczne zaburzenie osobowości? Zwykłą megalomanię? Ale to sprawa drugorzędna, bo przecież ewidentnie, jak pisze komentator „New York Timesa”, medium lubianego przez klientów Whole Foods, „Coś jest nie w porządku w jego głowie”.
A tu proszę, okazuje się, że ową intuicję czytających „Timesa” zjadaczy naturalnie nawożonych arbuzów nagle potwierdza Nauka, o czym radośnie donoszą psychiatrzy depczący sekcję 7.3 etycznego kodu Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, czyli właśnie regułę Goldwatera. Już ustępujący prezydent Obama otrzymał list od trzech profesorów psychiatrii (Harvard i UCSF), w którym prosili o nakazanie Trumpowi badań psychiatrycznych, bo elekt jest „niestabilny psychicznie”, może mieć „manię wielkości” i – to z grubszej rury – „nie potrafi odróżnić rzeczywistości od urojeń”. Ostatnio zaś dr John Gartner wystosował petycję do senatora Chucka Schumera, podpisaną przez ponad 27 tys. osób zawodowo związanych z psychologią lub psychiatrią; petycja domaga się wszczęcia kroków ku usunięciu Trumpa z urzędu, bo jest on, Trump, „poważnie chory psychicznie” – nie inaczej. Inni mierzą w zaburzenia osobowości. „Narcystyczne zaburzenie osobowości. Trump go nie ma, Trump je definiuje” – to były dziekan Harvard Medical School Jeffrey Flier na Twitterze. George Simon, psycholog kliniczny z Harvardu, w wywiadzie dla „Vanity Fair” mówi: „[Narcyzm Trumpa] jest tak klasyczny, że zbieram wideoklipy z jego zachowaniami, by ich używać na seminariach”. Zaś profesor Oxfordu Kevin Dutton ogłosił, że Trump jest wyżej na skali psychopatii niż, uwaga, Hitler.
A u nas? Cisza. Nikt się nie kwapi do publicznych diagnoz. A przecież i tu jest lud, który czeka i potrzebuje. Wystarczy wejść do jakiegoś nie-PiS-owego miejsca, choćby Starbucksa na warszawskim Wilanowie, i rzucić: „Kto myśli, że Macierewicz jest szalony?”, a pojawi się las rąk. Oprócz tego pana w kącie, który sądzi, że szef MON to rosyjski agent, podniosą wszyscy – i pewnie ja też bym, niejako automatycznie, się zgłosiła. Bo kto rozdziera duszę narodu na dwoje smoleńską obsesją? Kto ryzykuje konflikt dyplomatyczny, niepotrzebnie grubiańsko zrywając negocjacje z Francuzami? Kto wszędzie widzi spisek, konspirę, układ, nie mając w ręku żadnych dowodów?
Im dłużej człowiek o tym myśli, pijąc swoje latte, im dłużej analizuje, im wyraźniej widzi, że założenie o racjonalności się ministra nie ima, im bardziej się z równie zdumionymi kolegami nakręca, tym bardziej chce zakrzyknąć z Jackiem Żakowskim: ach, niech przyjdzie Wielki Psychiatra, niech popatrzy i powie wreszcie, że to przecież wariat!
Ale oto cztery powody, by wyrzucić taki apel do kosza.
Po pierwsze: nie, bo broń jest za silna, a podstawy do użycia słabe.
Problemy psychiczne – niesprawiedliwie, ale o tym później – wciąż niezwykle silnie stygmatyzują. Nie sposób nie wspomnieć tu Michela Foucaulta, który pisał o szaleństwie jako dziedzicu trądu; jedno i drugie woła o wykluczenie i izolację; jedno i drugie jest kontrapunktem, wobec którego wspólnota się definiuje i zacieśnia. Kiedy ogólnie, nie wdając się w szczegóły, krzyczymy, że ten czy ów to „wariat” lub „szaleniec”, niejako ostatecznie go delegitymizujemy. Tym łatwiej to zrobić, że publika najczęściej nie wnika w detale owego „szaleństwa”, wystarczy uwierzyć autorytetowi, że „coś jest z nim nie tak”, a zdiagnozowany traci prawo do obrony, bo przecież wszystko, co powie, płynie z ust wariata. Precz z nim, za mury miasta. A więc diagnoza publiczna to – przynajmniej potencjalnie – potężne narzędzie polityczne. I samo to powinno nas postawić w stan, jak to się mówi na egzaminach na prawo jazdy, „szczególnej ostrożności”.
Poza tym jest to broń, którą możemy kupić tylko z niepewnych źródeł. Nawet jeśli jest jakaś Prawda na temat czyjegoś umysłu, to niezwykle ciężko nam ją dopaść. Eee, skwituje zwolennik diagnostyki, przecież gdy mówi Nauka, pojawia się Prawda, taka jest zasada wszechrzeczy. O naiwny diagnosto, chciałoby się odpowiedzieć, to poniekąd nieprawda nawet w przypadku fizyki, a co dopiero w diagnostyce psychiatrycznej czy psychologicznej, zwłaszcza czynionej na odległość, nie w gabinecie, ale przed ekranem TVP Info czy Fox News. „Ale są wyznaczniki, zasady, ci ludzie to profesjonaliści”. Owszem, są kryteria. W praniu działają różnie, a w ramach ilustracji tej tezy polecam dialog skonstruowany z następujących cytatów:
Doktor Gartner, autor petycji, dla „Forbesa”, buńczucznym tonem: „Mamy mnóstwo informacji o jego [Trumpa] zachowaniu, o jego słowach; mamy ludzi, którzy go znają... mamy tyle informacji, że to, iż spełnia on diagnostyczne kryteria [„złośliwego” narcystycznego zaburzenia osobowości], jest krzycząco oczywiste”. Profesor Allen Frances z Duke University, nieco pogardliwie: „To ja napisałem kryteria DSM dla narcystycznego zaburzenia osobowości. Trump ich nie spełnia. Jest okropną osobą i klasycznym palantem – nie jest psychicznie chory”. Maria A. Oquendo, prezydentka Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, głosem, jakim upomina się niemożliwe dzieciaki: „Hej, wy, tysiąc razy już wam mówię, że »Łamanie reguły Goldwatera jest nieodpowiedzialne, potencjalnie stygmatyzujące i mocno nieetyczne«”.
A jeśli diagnoza nie jest jednoznaczna, to znaczy też, że trzeba bardziej uważać na stronniczość, przesądy, interesy. Kto głosuje na Trumpa? Na pewno nie związani z uniwersytetem psychiatrzy, na pewno nie psycholodzy – naukowcy i humaniści. Kto popiera Macierewicza? Na pewno nie polscy profesorowie psychiatrii, bo jak się tylko profesor znajdzie, któremu cosik podoba się PiS, to go zaraz obnoszą w lektykach na miesięcznicach i ślą do TVP Info, więc już byśmy go znali. A więc cui bono orzeczenia o chorobie psychicznej? Hm. Kto myśli krytycznie, niech ze wstrętem odrzuci kartkę z diagnozą na odległość.
Po drugie: nie, bo nawet jeśli jest chory, to co z tego.
Żeby w ogóle wygłaszać taki apel, trzeba gdzieś głęboko myśleć o chorobie psychicznej jako o rodzaju trądu, o ostatecznym nokaucie, o czymś, co automatycznie wyklucza z polityki. Dlatego dziwi mnie niepomiernie, że apelują głównie liberałowie, lewica czy demokraci, czyli wszyscy ci, którzy powinni szczególnie dbać o inkluzywność języka, rozumieć, że choroba psychiczna nie musi wykluczać z życia, że nie jest wyrokiem, nie powinna być stygmatem; najczęściej jest odmiennością, trudnością, czasem bywa pomocą, a czasem ciężarem, który o wiele trudniej nieść, gdy pokazują cię palcami.
Ejże, powie redaktor Żakowski, można przecież być progresywnym światopoglądowo i nie chcieć, żeby twój samolot pilotował facet, który kicha od słońca, a twoim wojskiem zarządzał ktoś chory psychicznie. Niby brzmi rozsądnie, ale nie na temat – to sensowny argument na rzecz wprowadzenia badań przed objęciem urzędu, a nie na rzecz publicznych spekulacji o chorobie. Poza tym zaś rozsądek owego stwierdzenia jest częściowy, bo istnieje wiele chorób i zaburzeń, które wcale nie byłyby przeszkodą dla sprawowania odpowiedzialnych funkcji.
Po trzecie: nie, bo apel jest pusty i narcystyczny jak (podobno) sam Trump.
Co właściwie miałaby nam dać diagnoza psychiatryczna Macierewicza? Otóż w zasadzie nic. Fetyszyzacja potencjalnej diagnozy to projekt podejmowany z czystej próżności i służy tylko naszemu dobremu samopoczuciu. Bo sama diagnoza, pomijając walkę polityczną, jest tak naprawdę z punktu widzenia wyborców pragmatycznie nieistotna.
Pomyślcie tylko: oto występuje jakiś wielki psychiatra w telewizji i oznajmia, że Macierewicz ma, powiedzmy, schizofrenię. A więc już WIEMY. I co teraz? Co się zmieniło, oprócz tego, że możemy sobie pogratulować wspaniałej intuicji? Są dwie możliwości: albo minister kontroluje swoją chorobę i działa tak, jakby działał jego zdrowy ekwiwalent, albo pod wpływem choroby robi coś, potocznie mówiąc, „szalonego” – na przykład pisze do Amerykanów, żeby wsadzili sobie swoje blackhawki w czapkę, bo są jeszcze mniej warte niż te francuskie karaczany. A jeśli zrobi to drugie, to jaka jest tak naprawdę, dla nas, różnica między Macierewiczem chorym a Macierewiczem skrajnie niekompetentnym? Czyny polityków podlegają kontroli demokratycznej niezależnie od stanu produkującego je umysłu. A z tym mamy problem nie z powodu rzekomych urojeń Macierewicza, ale dlatego że więcej niż ćwierć Polski uznaje takie zachowania za godną reprezentację ich interesów.
Prawdziwym celem apelu o diagnozę jest wsparcie naszego własnego ego; nasze własne poczucie, że to jednak nie my oszaleliśmy, tylko ta smoleńska banda.
A po czwarte: nie, bo zasad się nie łamie. Nie wzywajcie, na Boga, naukowców i specjalistów, żeby frymarczyli etyką w imię doraźnego celu politycznego. Dadzą wam amunicję może politycznie nośną, ale metodologicznie słabą i ze skłonnością do rykoszetu. Tak jak i w zniszczonej demokracji liberalnej stłamszone zasady mają zwyczaj potem gryźć w łydki swoich własnych katów, tak i raz przekroczona zasada Goldwatera sprawi, że inni będą mogli wam kiedyś rzucać w twarz bez badań diagnozą. I to już nie będzie tak przyjemne, jak krzyczenie „wariat” na Macierewicza.
Przysięgam, że czasem mi się zdaje, iż w czasach panowania imperium najtrudniejszym zadaniem jest zaganianie rebeliantów z powrotem na jasną stronę mocy.