Czy Hitler musiał się urodzić, żeby ktoś stał się Hitlerem, czy w sytuacji braku Hitlera Hitlerem zostałby ktoś inny? Czy to Wałęsa obalał komunizm, czy też komunizm tak chorobliwie nabrzmiał, że jeśli nie Lech, to jakiś Czech czy Rus z podobnym skutkiem skoczyliby przez jakiś inny płot?
Są dwa spojrzenia na historię: albo ludzie wybierają ją, albo ona ich. Innymi słowy, może być tak, że jednostki bądź grupy potrafią same z siebie doprowadzić do wielkich politycznych czy społecznych przemian. Człowiek, autonomiczny i wyposażony w sprawczość człowiek może przemeblować świat, a iskra tych zmian ma początek w jego woli – niech się tylko jaki Napoleon urodzi, niech się zaweźmie, a Europa już nie będzie nigdy taka sama. Ale może być inaczej – to klimat czasów, społeczno-polityczna dynamika i światowy trend zarządza działaniami Napoleonów, tych, którzy są we właściwym miejscu o właściwym czasie, pchając w awangardę historii, innych zaś – równie walecznych, straszliwych lub pełnych zapału – bezlitośnie topiąc w pomroce dziejów. Można nawet, jak Hegel, uważać, że ów proces historyczny jest nieubłagany we własnej konieczności, logiczny i racjonalny; że to on jest prawdziwym Podmiotem, a wszelkie Napoleony czy Wałęsy tylko jego nieświadomymi, podłapanymi w biegu narzędziami.
W sporze o to, czy historię tworzy człowiek, czy Duch Dziejów, już dawno zwyciężyli zwolennicy Ducha. Jedynie bardzo lokalna, wręcz punktowa publicystyka tropi tajne plany demiurga Kaczyńskiego; jedynie wygodnictwo internetowego plucia przypisuje jednostkom grzechy tego świata (#WinaTuska, #ThanksObama poręczniejsze niż #WypchajSięProcesieHistoryczny czy #NaWiatrHistoriiEspumisanForte).
Dowody na zwycięstwo Ducha są wszędzie, ale wystarczy spojrzeć na język, którym dziś opisujemy politykę i społeczeństwo. Coraz więcej w nim słów i metafor pasywnych, coraz mniej czyjejkolwiek sprawczości. Zalewa nas na przykład „powódź uchodźców”, na której kolejne uderzenia czekamy z lękiem jak na nie do końca przewidywalne zjawiska pogodowe. Przetacza się przez Zachód „fala populizmu”, którą śledzimy z biernym zafascynowaniem, niczym dziecko obserwujące spływającą po szybie kroplę (Pójdzie w bok czy prosto w dół? Wchłonie inne krople, powiększy się czy rozproszy się i zniknie?). A nawet gdy owi „punktowi publicyści” zżymają się nad jakąś decyzją Kaczyńskiego, słychać u nich nie tyle wołanie o osobistą odpowiedzialność, ile lęk przed procesem historycznym, którego biernym narzędziem może być prezes PiS. Świadectwem tego może być swoista relacja typu „miłość – nienawiść”, jaką mają z prezesem opozycyjni komentatorzy: nie podobają im się decyzje prezesa, ale boją się, że gdyby prezesa zabrakło, zamiarów Ducha to nie zmieni, a kto wie, może znajdzie sobie opętany nacjonalistycznym zrywem Duch o wiele poręczniejsze narzędzie.
Dlaczego częściej myślimy Duchem niż człowiekiem? Powodów jest wiele. Na przykład taki, że wiek XX przyzwyczaił nas mocno do różnorakich „hermeneutyk podejrzliwości”, wśród nich Freud czy feminizm, które każą sceptycznie spoglądać na deklarowane przez nas motywacje i szukać prawdziwych przyczyn ludzkich działań w strukturach nieuświadomionych przez nas sił. Poza tym wciąż nie możemy się wygrzebać z oparów postmodernizmu; zostawił nam on w spadku wizję człowieka, który jest tylko przecięciem różnych wpływów; uczynił wiarę w sprawczość podmiotu filozoficznym faux pas. Ale głównym powodem jest nieodparta uwodzicielskość wizji Hegla, wizji, która przyrzeka, że ten pozorny chaos, który nas otacza, ma swoją logikę i swój sens – któż za to kojące przekonanie nie oddałby kawałka swojej sprawczości, swojej autonomii? Urok tej wizji uczynił przekonującym najpierw czerpiącego z Hegla Marksa, a potem Fukuyamę, który wróżył, że Duch tylko wtedy spocznie na laurach, kiedy nastanie demokracja liberalna.
Ponieważ obaj ci hegliści ewidentnie mylili się co do zamiarów Ducha, na ich miejsce wchodzą inni interpretatorzy historii, którzy z innych fusów chcą wywróżyć losy świata. Wczoraj do łóżka wzięłam „The Fourth Turning” W. Straussa i H. Howe’a, książkę, którą podobno inspiruje się Steve Bannon, główny człowiek Trumpa. „Historia jest cyklem pór roku, a teraz nadchodzi zima” – piszą autorzy i dowodzą, że jesteśmy właśnie świadkami końca cyklicznej fazy rozprzężenia – instytucje są słabe, a ludzie tracą poczucie wspólnoty celu. Za moment nastąpi więc jakiś drastyczny kryzys, ale nie, nie z powodu decyzji mojej, twojej, torysów czy Trumpa, nie z powodu konkretnych politycznych działań; nastąpi, bo takie jest odwieczne prawo Ducha.
I tak już chciałam się rozmyć w historycznym procesie, skapitulować jako człowiek działający, przestać się gryźć swym niedostatecznym zaangażowaniem obywatelskim – bo kimże jestem ja wobec Ducha? Otóż marnym pyłem; zamiast agitować za państwem prawa i przeciw niezdrowym przejawom nacjonalizmu, powinnam sprawić sobie popcorn, zanurzyć odziane w piżamę siedzenie w kanapie i obserwować historyczny spektakl. Ale potem zaczęła mnie męczyć pewna wątpliwość.
Jeśli Duch Dziejów istnieje, to wektory jego dążeń są dziś boleśnie jasne. Z kosmopolityzmu ku nacjonalizmowi. Z układów ku izolacjonizmowi. Ponadnarodowy idealizm ma się zmieniać w pragmatyzm, a narodowy pragmatyzm odwrotnie, w idealizm. Zamiast braterstwa – duma. Emigranci coraz bardziej precz. Jeszcze kilka lat temu trudno byłoby nam te cele opisać, dzisiaj stanowią mainstream. Na głoszące je partie głosują niemal wszystkie demografie. Wyborcy PO stali się w 2015 r. wyborcami PiS; wyborcy Obamy oddali głos na Trumpa. Można powiedzieć, że naprawdę dawno nie było tak sprzyjających wiatrów dla nacjonalizujących, autorytaryzujących populistów. Duch Dziejów powinien nie mieć żadnego problemu ze znalezieniem narzędzi do realizacji swoich celów. Tymczasem, jak na możliwości chwili, idzie mu strasznie słabo.
Myślę, że świadczy to o tym, że żaden Duch nie może jednak nic zdziałać bez jako takich kadr – a dziś jego kadry są z jakiegoś powodu żałośnie niekompetentne. Taki PiS na przykład – miał od Ducha złoty róg, a idiotycznie marnuje swój kapitał zaufania sporami z Unią Europejską, coraz słabiej popieraną reformą edukacji czy lapsusami w rodzaju lex Szyszko; drażni niespotykaną dezynwolturą w obsadzaniu stanowisk od armii po sekretarki i niespójnościami ideowymi w rodzaju prokuratora Piotrowicza. Wszystkie te kwestie są dla celów PiS poboczne i prawie wszystkie można było odpuścić z korzyścią dla własnej sprawy – tymczasem jeszcze chwila, a Polacy rzucą się do nóg Tuska! Podobny proces ma miejsce w innych krajach, choćby w Stanach, gdzie Trump traci kolejnych zwolenników nie ze względu na poglądy, ale decyzyjny chaos, niekompetencję poszczególnych członków administracji i ciągłe przecieki. A przecież gdy raz udało mu się wygłosić „prawdziwie prezydenckie” przemówienie, zmiękł na moment nawet „New York Times”. Co jest takiego w populistyczno-prawicowych obozach, że nawet w najbardziej sprzyjających warunkach nie mogą powstrzymać tendencji do implozji?
Odpowiedź na początkowe pytanie brzmi więc: i tak, i nie. Gdyby Hitler nie istniał, to pewnie kto inny próbowałby być Hitlerem, ale mógł być Hitlerem partaczem i Europa byłaby lżejsza o jeden ciężki grzech. Inny Napoleon inszą zostawiłby Francję. A „falę populizmu” można powstrzymać albo przynajmniej powstrzymywać, bo może nie jesteśmy demiurgami, ale kawałkami kory rzuconymi na rzekę też nie. Historia jest bowiem jak żegluga. Są wiatry, wiry i szkwały, nie da się ich przejednać. Ale jak u steru siedzi partacz, to się i z wiatrem się wywali. A sprytny podhalsuje nawet i pod wiatr.
Dlaczego częściej myślimy Duchem niż człowiekiem? Głównym powodem jest nieodparta uwodzicielskość wizji, która przyrzeka, że ten pozorny chaos, który nas otacza, ma swoją logikę i swój sens – któż za to kojące przekonanie nie oddałby kawałka swojej sprawczości, swojej autonomii