Historia niczym z kiepskiego thrillera politycznego: przyjaciółka głowy państwa, przy okazji liderka wpływowej ewangelickiej sekty, sprzedawała biznesowi wpływy w Błękitnym Domu. Skandal kosztował prezydent stanowisko i dobił gospodarkę. Witajcie w Korei Południowej.
Ponad 250 tys. ludzi – taki tłum miał się zgromadzić w święta na seulskim placu Gwanghwamun. Ba, we wszystkich organizowanych w stolicy Korei Południowej demonstracjach miało wziąć udział nawet dwa razy tyle. W tym ścisku wybijało się kilkaset osób ubranych w stroje Świętego Mikołaja – stąd media okrzyknęły manifestację „protestem Świętych Mikołajów”. Pewnie dlatego, że to bardziej chwytliwa etykietka niż „dziewiąty tydzień protestów”. Tymczasem właśnie tak jest: mieszkańcy południowej części półwyspu od ponad dwóch miesięcy co weekend domagają się odebrania prezydent Park Geun-hye stanowiska.
„Aresztować Park natychmiast!” – skandował tłum, urozmaicając okrzyki kolędami. Tyle że takimi, których słowa pozmieniano w taki sposób, by kąśliwie uderzały w lokatorkę Błękitnego Domu – jak nazywa się tam siedzibę prezydentów.
Uczestnicy protestów nie są już tak rozgorączkowani, jak jeszcze kilka tygodni temu – ich zwycięstwo mają prawie pewne. Nie chcą jednak odpuścić. – To wyjątkowe Boże Narodzenie, gdyż daje mi możliwość pokazania moim dzieciom, o co chodzi w demokracji – przekonywał reporterów Yoon Ki-Seung, ojciec dwojga kilkuletnich dzieciaków, które prezentowały przed kamerą transparenty z hasłami wzywającymi do impeachmentu Park. – Mam nadzieję, że w nowym roku ten kraj będzie lepszym miejscem do życia – przekonywał Park Chans, 25-latek, który na co dzień pracuje w biurze jednej z seulskich firm. Dziś ta nadzieja to prawie pewność: na początku grudnia południowokoreański parlament zdecydował już o usunięciu prezydent ze stanowiska. Problem w tym, że decyzję tę musi jeszcze potwierdzić sąd konstytucyjny, który jednak zwleka z wydaniem werdyktu. Protestujący chcą się upewnić, że sędziowie podejmą właściwą decyzję.
Najpoważniejszy od dekad kryzys polityczny w Korei Południowej nie ma jednak charakteru rewolucyjnej konfrontacji. Prezydent Park, jak się wydaje, złożyła broń już po decyzji parlamentu. – Będę posłusznie czekać na decyzję sądu – oświadczyła z pokorą. Nie ma zresztą wielkiego pola manewru. Poza tłumami na ulicach, poza parlamentarną opozycją i rozpadającą się partią, Park Geun-hye ma jeszcze na karku prokuratorów, którzy w ostatnie święta publicznie rozważali wkroczenie do biur Błękitnego Domu. Dziś nie chodzi już bowiem o to, co zrobiła przyjaciółka głowy państwa – pytanie brzmi, w jakim stopniu pani prezydent zdawała sobie sprawę z jej poczynań i na ile przymykała na nie oko.
Ta druga CIA
Szekspir z pewnością nie wzgardziłby historią rodziny Park. Może nawet uznałby ją za przesadnie i nierealistycznie naznaczoną niecodziennymi tragediami i zbiegami okoliczności.
Był maj 1961 r., kiedy gen. Park Chung-hee – ojciec dzisiejszej prezydent – zorganizował i przeprowadził zamach stanu, w wyniku którego został przywódcą państwa. Przejęcie władzy przypieczętował dwa lata później, obejmując stanowisko prezydenta. Pucz, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli, zakończył burzliwy okres w koreańskiej polityce – studenckie protesty, poparte przez elity, doprowadziły do dymisji poprzedniego prezydenta. O rząd dusz walczyły ze sobą partie i stronnictwa polityczne, zza północnej granicy życzliwym okiem śledzili tę ruchawkę Kim Ir Sen i Mao Zedong. Park i stojący za nim wojskowi wyznaczyli sobie proste zadanie: zaprowadzić w kraju porządek i spokój. Drugą Republikę zastąpiła Trzecia, a u progu lat 70. – Czwarta, podparta nową konstytucją.
Ale prezydent rządził dekretami. „Był zakaz działań przeciw konstytucji, przewidujący karę 15 lat więzienia za kontestowanie jej artykułów i rozwiązanie Demokratycznego Związku Młodzieży i Studentów, przy czym na jego działaczy wyznaczono siedem wyroków śmierci i siedem dożywotniego więzienia – pisała Joanna P. Rurarz w »Historii Korei«. – Próbował jednocześnie stosowania populistycznych metod, np. zmniejszając podatki lub znosząc je dla najniżej uposażonych, ale w oczach jego rodaków nic już nie było w stanie poprawić jego reputacji. (...) Co prawda, gospodarka rozwijała się wspaniale, ale liberalizacji w tej dziedzinie nie towarzyszyła jakakolwiek liberalizacja polityczna, wręcz przeciwnie”.
Za rządów Parka rozrósł się aparat bezpieczeństwa, zwłaszcza Koreańska Centralna Agencja Wywiadowcza. Metody jej działania najlepiej obrazuje przypadek jednego z liderów opozycji – Kim Dae-junga, który uciekł do Japonii i tam wylądował w szpitalu. Agenci KCIA w 1973 r. porwali go z hotelu w Tokio i „usiłowali utopić na Morzu Wschodnim, czemu ponoć przeszkodziła tylko interwencja amerykańskiego ambasadora w Seulu” – jak opisuje to Rurarz. Nic dziwnego, że polityczni adwersarze zaczęli wkrótce polować i na samego Parka. Latem 1974 r. koreański komunista, mieszkający w Japonii, zaatakował prezydenta i jego żonę podczas wizyty w Cesarstwie. Nie dopadł Parka, ale w zamachu zginęła koreańska Pierwsza Dama – Yuk Young-soo.
Koreański Rasputin
Tu zaczyna się drugi akt koreańskiej tragedii: wkrótce po zamachu 22-letnia wówczas Park Geun-hye dostała list od przywódcy niewielkiej i mało znanej sekty Yongsae-gyo, Kościoła Wiecznego Życia. Doktrynalnie organizacja ta była luźnym zlepkiem teologii chrześcijańskiej, buddyzmu i kto wie, czego jeszcze. Jej istnienie nikogo nie niepokoiło, bo w owym czasie w Korei takich sekt pojawiło się – i rychło znikło – wiele.
Jednak z przywódcą Kościoła Wiecznego Życia Choi Tae-minem miało być inaczej. Ten były buddyjski mnich, sześciokrotnie żonaty, a z biegiem czasu – bajecznie bogaty – oplótł pogrążoną w depresji dwudziestolatkę siecią własnych układów i wsparcia. Podobno opowiadał jej, że Yuk Young-soo pojawiła się w jego śnie i kazała opiekować się córką. Już wówczas zaczęto plotkować, że Choi wykorzystują swoje dojścia do Błękitnego Domu. Jednak kluczowym momentem były wydarzenia pięć lat późniejsze. 26 października 1979 r. „Choi Tae-min napisał do pani Park Geun-hye liścik, że powinna jeszcze dziś umówić się z ojcem na kolację i odesłać wszystkich ludzi z jego otoczenia – wspominał ten dzień jeden ze współpracowników lidera sekty Jeon Ki-young, nazywany z tytułu swoich wpływów w Kościele „ministrem”: – Po południu tego dnia pani Park zadzwoniła jednak do Choi i powiedziała: »Prosiłam ojca, ale powiedział, że dziś nie da rady, ale za trzy dni odeśle wszystkich«”.
Prezydent zdecydował się bowiem tego dnia na bardziej rozrywkową formę spędzenia wieczoru: wraz z najbliższymi współpracownikami wybrał się do domu nazywanego kisaeng, „koreańskiego ekwiwalentu domu gejsz” – jak opisuje to Simon Winchester, pisarz i reporter, autor książki „Korea. A Walk Through the Land of Miracles”. W trakcie tego wieczornego przedstawienia szef Koreańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej Kim Tae-kyu zastrzelił swojego pryncypała. A świadkowie wydarzenia „cudownie” wyparowali, z „artystką” występującą dla Parka włącznie. „W tajemniczy sposób zniknęła z miasta, a gdy pojawiła się sześć miesięcy później, nie przypominała sobie nic związanego z tym, gdzie była, ani ze swoim ostatnim występem. Plotkowano, że została poddana praniu mózgu i dziewczyna ta była przez pewien czas kultową piosenkarką” – pisze Winchester.
„Minister” Jeon twierdzi, że to właśnie tego dnia przyszła koreańska prezydent uwierzyła w proroctwa Choi Tae-mina. Lider Kościoła Wiecznego Życia stał się wpływowym mentorem i alter ego sukcesorki legendy Parka – i sprawował tę funkcję aż do śmierci w 1994 r. W depeszach ujawnionych przez WikiLeaks prawie dekadę temu amerykańscy dyplomaci pisali, że stary Choi „panował nad ciałem i duszą” pani Park. W depeszach pojawił się epitet „koreański Rasputin”, a według plotek córka generała miała mieć z nim dziecko. „Nie mówimy o jakichś sprawach fizycznych – miał się jednak zwierzać przywódca sekty Choi. – Jesteśmy duchową rodziną, jakby małżeństwem. Bóg kazał mi pomóc tej kobiecie, a duch Yuk Young-soo prosił mnie, by ją wspierać. Tylko dlatego jej pomagam, nie mamy żadnych zdeprawowanych stosunków fizycznych”.
Finansowe jednak – jak najbardziej. Przez te półtorej dekady wianuszek dzieci Choi Tae-mina awansował do grona miejscowych bogaczy, a córka Choi Soon-sil stała się najbliższą przyjaciółką samotnej panny Park, której publiczna rola – jak się u schyłku lat 70. wydawało – ograniczy się do pielęgnowania legendy rodziców i zarządzania fundacją założoną przez swoją matkę. Już wówczas mówiono, że lider sekty wymusza datki od biznesmenów. Jednocześnie jednak „minister” Jeon podsuwa inne wyjaśnienie tego bogactwa: wiele osób chciało sprawować w sekcie jak najwyższe funkcje – gdyż dawało to mniej lub bardziej iluzoryczny prestiż i pewne wpływy. Za stanowiska płacili brzęczącą gotówką. Jakkolwiek by było, ten specyficzny sojusz ołtarza z tronem przetrwał dobre 40 lat.
30 centymetrów prezydenckich dokumentów
Nazwisko Park to jednak zbyt cenny kapitał, by go marnować. W ostatnich latach poprzedniego stulecia – nazwijmy to aktem trzecim – Park Geun-hye wylądowała jako posłanka w parlamencie i szybko została przywódczynią jednej z frakcji Wielkiej Partii Narodowej. Już w 2002 r. zapowiadała start w wyborach prezydenckich, próbując przebić się w tłumie kontrkandydatów. Pięć lat później przegrała o włos. Po kolejnych pięciu latach wygrała, co prawda, niewielką przewagą – ale zawsze.
Nazwisko Park procentowało, tym bardziej że jej poprzednicy z Błękitnego Domu odchodzili w niesławie: jeden, niby pokojowy noblista, oskarżany o kupowanie przychylności komunistycznej dyktatury na Północy; kolejny, zmieciony aferą korupcyjną, który popełnił samobójstwo, skacząc z klifu niedaleko swojego domu. – Myślałem, że Park Geun-hye będzie mądra jak jej ojciec – kwitował 85-letni demonstrant z Seulu. – Czuję się dziś fatalnie, gdy myślę o tym, jak głupia okazała się być – dorzucał.
Cóż, dziś wiadomo, że tylnymi drzwiami do Błękitnego Domu wprowadziła się Choi Soon-sil, jedno z dzieci założyciela Kościoła Wiecznego Życia, a po jego śmierci najbliższa powiernica pani Park. „Wprowadziła się” symbolicznie: to z siedziby prezydenta, jak ujawnił kilka tygodni temu były sekretarz generalny jednej z najpotężniejszych organizacji biznesowych na półwyspie, Fundacji Mir, do biur Choi niemal codziennie wychodziła paczka sprawozdań z prowadzonych w prezydenckiej kancelarii działań. – Pakiet raportów prezydenckich wysokości jakichś 30 centymetrów zawsze leżał na jej biurku – twierdził Lee Sung-han.
W papierach były sprawozdania na temat tego, z czym ministrowie przychodzili do prezydent, informacje na temat zapadających decyzji, planów politycznych i gospodarczych. Na podstawie tych materiałów Choi miała skrzykiwać „spotkania eksperckie” ze współpracownikami i biznesowymi „kontrahentami”, podczas których rozmawiano o wszystkich planach rządu. – To były spotkania na rozmaite tematy, rodzaj ciała doradczego dla prezydent Park – ujawniał Lee. – Z reguły od dwóch do pięciu osób. Uczestniczyłem w tym kilka razy – dodawał. Lee i inni pisali też własne projekty rozporządzeń dla Błękitnego Domu. Były potem prezentowane jako oficjalne państwowe plany, m.in. dotyczące wycofania się ze strefy ekonomicznej Kaesong. U Choi miały też zapadać decyzje dotyczące poparcia kandydatur tych czy innych osób na państwowe stanowiska.
– Powstał system, w którym Choi mówi prezydent, w jaki sposób ma postępować. Nie było takiej sfery, w której prezydent decydowałaby sama. Chyba że w sytuacji, w której Choi zostałaby poproszona o zgodę i wyraziła ją bez żadnych obiekcji – dorzucał Lee. Trudno w tej chwili ocenić, czy sprawy miały się właśnie tak, jak prezentuje je skruszony lobbysta. „Przyjaciółka” pani Park sama przyznała się do naruszania prawa. Choć w sposób możliwie jak najmniej konkretny. – Popełniłam grzech, za który zasługuję na śmierć – miała oświadczyć po zatrzymaniu.
Park nie robiła tajemnicy ze szczególnych relacji z rodziną trzęsącą Kościołem Wiecznego Życia. Problem raczej w tym, jak daleko one zaszły. Wiadomo, że prezydent uczestniczyła w spotkaniach modlitewnych, połączonych z wygrażaniem Korei Północnej, organizowanych przez twórcę sekty. Choi-córka miała też powadzić przedszkole należące do wspomnianej wyżej fundacji dobroczynnej założonej w latach 70. przez matkę pani prezydent. Jej mąż – dziś już były – piastował funkcję szefa sztabu wyborczego pani Park. Prezydent przyznała się też do „konsultowania niekiedy” niektórych spraw z przyjaciółką.
Nie ulega większej wątpliwości, że „konsultacje” dotyczyły przynajmniej przemówień pani prezydent – na należącej do Choi Soon-sil karcie pamięci z tabletu znaleziono pliki z jej wystąpieniami, a współpracownicy córki „koreańskiego Rasputina” twierdzą, że nanoszenie poprawek było pasją ich szefowej. Choi miała dobierać przyjaciółce – a może podopiecznej? – garderobę, wskazując kolory, jakie miałaby nosić danego dnia. A co najważniejsze: miała wycisnąć z koreańskich biznesmenów ok. 69 mln dol. pod postacią datków na dwie prowadzone przez sektę fundacje. A prezydent Park miała się za te datki odwdzięczać „przysługami” dla biznesmenów, czy to pomagając im domknąć niewygodne śledztwa, czy też mianując odpowiednio życzliwych urzędników.
A teraz akt czwarty
– Jest wiele rzeczy, którymi osobiście czuję się wielce zakłopotany i żałuję, że rozczarowaliśmy opinię publiczną tak wieloma hańbiącymi czynami – kajał się po parlamentarnych przesłuchaniach na początku grudnia dziedzic imperium Samsunga, 48-letni Lee Jae-yong. 13 godzin przesłuchania prezesa otoczonego w swoim koncernie kultem musiało być dla niego ciężkim przeżyciem, tym bardziej że deputowani nie szczędzili mu łajań i krzyków. Ale też próbowali wycisnąć z niego znacznie dalej idące wezwania: z dokumentów wynika, że Samsung przekazał fundacjom Choi ok. 26 mln dol., a jej córka – wnuczka lidera sekty – otrzymała od firmy konia wartego kolejny milion dolarów. W tym samym czasie – przypadkowa koincydencja? – czebol dostał zgodę władz na wywołującą wątpliwości fuzję dwóch swoich spółek.
Co jeszcze znaleźli – lub czego szukali – śledczy, którzy weszli do biur Samsunga w ramach śledztwa w sprawie układu, jaki Choi zbudowała wokół prezydent Park, nie wiadomo. Za to przed deputowanymi do koreańskiego parlamentu stawili się niemal wszyscy szefowie koreańskich czeboli, ze wspomnianym Samsungiem, LG oraz Hyundai Motors na czele, oraz menedżerowie narodowego funduszu emerytalnego, odgrywającego olbrzymią rolę w tamtejszej gospodarce (wyraził m.in. zgodę na wspomnianą fuzję w Samsungu).
Wiadomo też, że fundacje „przyjaciółki” pani prezydent wzięły pieniądze od co najmniej 53 firm. Ba, wśród osób, które znalazły się na celowniku, były też tak barwne postacie, jak reżyser teledysków gwiazd K-popu czy projektantka mody. Nawet gwiazda sceny K-pop i autor szlagieru „Gangnam Style” – Psy – musiał się tłumaczyć ze swoich wizyt u Choi. – Takie mamy w tym kraju realia, że jeśli rząd czegoś sobie życzy, to przedsiębiorstwom trudno jest odmówić – podsumował Huh Chang-soo, szef konglomeratu GS Group i przewodniczący Federacji Koreańskiego Przemysłu.
Cóż, powody do narzekania mają nie tylko bliżsi i dalsi znajomi wpływowej córki twórcy Kościoła Wiecznego Życia. Ucierpiała choćby branża kinowa. Wskutek protestów Koreańczycy przestali chodzić do kina: jeżeli w październiku sprzedało się 17 mln biletów na seanse, to w listopadzie liczba ta ledwie przekroczyła 8,5 mln. Wpływy do kas skurczyły się w ten sposób o 36 mln dol.
O ironio, tak kończy się „era szczęśliwości”, jaką obiecywała rodakom Park, wygrywając wybory. Dzisiaj czwarta gospodarka Azji tkwi po uszy w kłopotach: przez cały ostatni rok wzrost PKB nie przekraczał 1 proc., bezrobocie spadło co prawda z 12,5 proc. w lutym do 8,5 proc. w listopadzie, za to odbyło się to kosztem praw i świadczeń dla pracowników. – Park dała czebolom to, czego chciały, kosztem zwykłych robotników – narzekał jeden z uczestników demonstracji. – Moja pensja od dawna nie wzrosła, boję się też, że moje dzieci nie znajdą pracy, kiedy skończą studia – narzekał sfrustrowany 51-latek.
Z kolei jeszcze rok temu gospodarka rozwijała się w tempie 2,5 proc., ale ekonomiści wskazują, że odbywało się to kosztem ogromnego zadłużenia gospodarstw domowych. Administracja prezydent Park próbowała podgrzewać koniunkturę poprzez rozbudowany program wydatków publicznych, wsparcie budownictwa i nakręcanie rynku nieruchomości. Wysiłki te najprawdopodobniej jednak spełzły na niczym, nawet stocznie – niegdyś postrach tych w Polsce – są dziś pogrążone w kłopotach. – Konkurencyjność kluczowych branż przemysłu, jak się wydaje, skończyła się – komentował tę sytuację Kim Sang-jo, ekspert koreańskiej organizacji Solidarność na rzecz Reform Gospodarczych.
I lepiej nie będzie, przynajmniej w przewidywalnej perspektywie. Analitycy wskazują, że koreańska gospodarka w olbrzymich 46 proc. opiera się na eksporcie – trudno znaleźć kraj, w którym tak wiele zależałoby od zagranicznych rynków. Co gorsza, struktura tego eksportu nie jest najlepsza: niemal połowa wywożonych towarów to elektronika – mało stabilna, jeśli chodzi o gusta konsumentów, łatwa do zastąpienia w razie pojawienia się mocnego (i modnego) rywala. Weźmy Samsunga: odkąd nestor rodu dwa lata temu zapadł w śpiączkę, koncern wydaje się być pogrążony w marazmie – decyzje zapadają opieszale, firma unika ryzyka, za to zalicza wpadki (choćby wybuchające baterie w smartfonach Galaxy Note 7). A potencjalna dymisja „następcy tronu” może tę sytuację jeszcze bardziej skomplikować. Już nie mówiąc o tym, że koreańskie firmy są nie mniej zadłużone niż koreańskie gospodarstwa domowe – tylko Samsung ma jakieś 29 mld dol. długów.
Wystarczy zatem, że eksport zwinie się o 10 proc., by cała gospodarka skurczyła się o 5 proc. – przeliczają ekonomiści. Tymczasem optymistyczne prognozy rządu na przyszły rok przewidują wzrost PKB na poziomie 3 proc. Nieco mniej radosne są przewidywania OECD: organizacja szacuje, że będzie to 2,6 proc. Koreański Instytut Badań Gospodarczych mówi już o 2,2 proc. wzrostu PKB. Trudno się dziwić, że od kilku miesięcy Koreańczycy zaczęli mówić o swoim kraju „Piekielna Korea”, nawiązując do XIX w. i stagnacji feudalnego królestwa. I to chyba najbardziej pesymistyczna z prognoz.