Przeczytałem wszystkie listy komitetów wyborczych dla województwa lubelskiego. Ważniejsze partie wystawiają do 30 kandydatów w danym okręgu wyborczym. Nawet te największe nie mogą liczyć na więcej niż 7 – 8 mandatów. Miejsce poniżej dziesiątego jest w zasadzie skazane na porażkę, chyba że, jak to jest w Krakowie, z dalekiego miejsca startuje ktoś znany, a zepchnięty w wyniku lokalnych nieporozumień.
Jednak trzecia dziesiątka to już tylko miejsce na liście i zero szans. Z publikowanych list dowiadujemy się o zawodzie kandydata i jego miejscu zamieszkania. Interesujący jest przede wszystkim zawód.
Mamy zatem w tych trzecich dziesiątkach: ekonomistów, przedsiębiorców, politologów oraz inżynierów, nauczycieli i pracowników samorządów. Zupełnie, w każdym razie na oko, sensowni ludzie. Zastanawiam się zatem, dlaczego tacy ludzie zgodzili się kandydować, są gotowi zawracać sobie głowę, mimo że nie mają żadnych szans, o czym muszą wiedzieć.
Następnie dokonałem przeglądu list pod innym kątem, a mianowicie jak wypełniany jest obowiązek zgłoszenia 35 procent kobiet. Otóż jest wypełniany, bo musi, ale na większości list w pierwszej trójce nie ma kobiet. Wyjątkiem jest Platforma Obywatelska, której kandydatki są z reguły na jednym z pierwszych trzech miejsc, a więc zostaną posłankami, Ruch Palikota i pani Kruk z PiS z Lublina. I tu powstaje pytanie nie tyle dotyczące partii politycznych czy też tego, że kobiety są w Polsce gorzej traktowane, bo to jest oczywiste i wiadome od dawna, a zmiany mają charakter niesłychanie powolny, ile pytanie o sens uchwalania przepisów, które w praktyce nie mają zastosowania. Wiem, że uchwalenie ustawy, która nakazywałaby wszystkim komitetom wyborczym wstawienie do pierwszej trójki chociaż jednej kobiety, byłoby ingerowaniem w wolność partii politycznych, ale te 35 procent też jest ingerowaniem, które okazuje się w wielu przypadkach zwyczajną fikcją. Niedobrze, kiedy powstaje prawo, które niemal natychmiast można zlekceważyć, nieprzyzwoicie, że większość partii politycznych tak postępuje, ale najbardziej mam pretensje do tych pań, które godzą się kandydować z 23. miejsca tylko po to, żeby partia wypełniła kwotowy obowiązek.
Dalszy ciąg rozglądania się – tu wszyscy mamy okazję – to banery wyborcze. Chyba jednak słuszna była idea, żeby ich zakazać, bo jeżdżąc po okolicy, przyglądam się im z niejakim zdumieniem i zupełnie nie rozumiem, po co wydano na nie sporo pieniędzy. Otóż z dużych powierzchni patrzą na nas panowie i panie, którzy są kompletnie nieznani nikomu poza współpracownikami i rodziną. Do tego duża powierzchnia sprawia, że kandydata, który nic o sobie, poza tym, z jakiego komitetu wyborczego kandyduje, nie pisze, widać doskonale i ze szczegółami. Jednak nawet po retuszach buzie te bardzo rzadko sprawiają, że otoczenie staję się piękniejsze, a raczej przeciwnie. Twarze, gęby, gębusie zamiast promocji towarów, czyli kanap lub telewizorów. To już wolę kanapy.
Ponadto poza kolegami pracy – i to niekoniecznie wszystkimi – oraz najbliższą rodziną – niekoniecznie całą – nikt na większość z tych twarzy nie zagłosuje i tak znikną na zawsze w pomroku dziejów. Czy musiano je pokazać? W jaki sposób pomaga nam to podjąć decyzję wyborczą? Jest to dla mnie całkowicie tajemnicze, chyba że chodzi o zaspokojenie próżności skazanych na porażkę kandydatów. A jeżeli tak, to powinna być jakaś rekompensata na taką gotowość do poniżania się i narażania na żarty do końca życia. A także rekompensata za próby znalezienia kontaktu z wyborcami, próby z góry skazane na niepowodzenie, bo skoro na spotkania z w miarę znanymi kandydatami chodzi niewiele osób, to z nieznanymi – praktycznie nikt. Oczywiście z góry przegrani kandydaci na posłów będą mieli potem okazję wpisać fakt kandydowania do curriculum vitae, ale nie wiem, czy skórka warta wyprawki.
Sądzę zatem, że, nie ograniczając niczyjej wolności, warto by nieco zmienić cały system wybierania posłów w Polsce, i chodzi nie tylko o ordynację, lecz także o to, by nie stwarzać pozorów.