Im trudniejsza sytuacja gospodarcza w kraju, tym mocniejsza kondycja polskiej rodziny. Proporcjonalnie do wzrostu zadłużenia spada liczba rozwodów.
Te liczby są wymowniejsze od każdej analizy socjologicznej. Zadłużenie polskich rodzin od 2006 roku wzrosło ponaddwukrotnie – z 77,5 mld zł do 154,5 mld. I równolegle ze wzrostem tego zadłużenia rośnie stabilność małżeństwa.
Od jesieni 2008 r., czyli wybuchu kryzysu, spada liczba rozwodów i separacji. Rośnie za to liczba nowych małżeństw i rodzi się więcej dzieci – wynika z raportu GUS „Ludność. Stan i struktura w przekroju terytorialnym”. – W niepewnej sytuacji gospodarczej ludzie szukają oparcia w wartościach rodzinnych – tłumaczy ekonomista Andrzej Surdej. Rodzina to bowiem bezpieczeństwo i większa stabilność finansowa.
O przykłady dla poparcia danych statystycznych nietrudno. Choć nasi rozmówcy niechętnie ujawniają dane osobowe. 30-letnia księgowa z Warszawy, gdy stwierdziła, że jej związek się wypalił, wyprowadziła się z domu i zaczęła planować nowe życie. To było dwa lata temu, wtedy właśnie pękła bańka spekulacyjna i świat pogrążył się w recesji. Małgorzata wróciła do męża. Przeważył argument ekonomiczny: ich wspólny kredyt hipoteczny na 400 tys. zł we frankach wzrósł o jedną czwartą. Kryzys w związku trzeba było zażegnać, by przeżyć kryzys finansowy.
Socjolodzy już mówią o kredytowych małżeństwach, gdzie wspólna hipoteka łączy bardziej niż świadectwo ślubu. W 2009 roku w Polsce istniało blisko 9 mln małżeństw, czyli o 20 tysięcy więcej niż jeszcze rok wcześniej. I coraz mniej ich się rozpada: w 2006 r. na trzy zawarte związki małżeńskie przypadał jeden rozwód, rok temu proporcja ta zmieniła się na 4:1. Coraz rzadziej małżonkowie decydują się też na separację: kiedy w 2006 orzeczono ich 11,6 tysiąca, to w ubiegłym – zaledwie 3 tysiące.
– Osoby w małżeństwie nie boją się tak bardzo utraty pracy, bo mają wsparcie w małżonku. Stąd więcej ślubów i mniej rozwodów – tłumaczy Martyna Kawińska, współautorka badań przeprowadzonych na UKSW „Rodzina, religia, społeczeństwo”. I dodaje, że kiedy ludzie nie mogą szukać satysfakcji w życiu zawodowym, szczęścia szukają w rodzinie.
Podobną sytuację mieliśmy w 1993 roku, który – jak wskazują eksperci z Forum Obywatelskiego Rozwoju – był najtrudniejszym rokiem polskiej transformacji. Wtedy liczba rozwodów była najniższa w całym dwudziestoleciu – niecałe 30 tysięcy.
Dzisiaj takie same tendencje odnotowują instytuty naukowe w Hiszpanii, gdzie liczba rozwodów spadła o jedną siódmą, w Wielkiej Brytanii – o jedną piątą, i w Stanach Zjednoczonych – spadek o blisko 10 procent.
Przynajmniej jedna korzyść z kryzysu.



Kryzys sprzyja luźnym związkom

Co piąte polskie dziecko rodzi się w związku nieformalnym. To efekt przemiany naszej mentalności. I próba dostosowania się do warunków ekonomicznych.

Niby niewiele się zmieniło w ostatnich latach: państwo młodzi mają po 28 lat, ze ślubem czekali, aż skończą naukę. Dzieci także odkładają na później. Przyzwyczailiśmy się już też do tego, że coraz więcej par ma dziecko w luźnym związku. W miastach to już co czwarte dziecko, na wsi co szóste – wynika z raportu GUS. Jednak wbrew temu, co lubimy sądzić, popularność wolnych związków to nie tylko efekt jakiejś wielkiej rewolucji obyczajowej, która przyszła do nas z liberalnego Zachodu. To konieczność ekonomiczna i dowód na – jak mówi dr Piotr Szukalski, demograf – przedsiębiorczość ubogich. – System przyznawania zasiłków preferuje osoby mieszkające samotnie. Stąd nagły wysyp konkubinatów i pozamałżeńskich dzieci. – Najwięcej ich jest tam, gdzie największe bezrobocie: w województwach warmińsko-mazurskim, lubuskim, zachodniopomorskim – mówi Szukalski, który od lat bada przemiany polskiej rodziny. – I dotyczy to wsi, nie miasta – dodaje.
Także z badań prowadzonych przez zespół profesor Ireny Kotowskiej, demografa ze Szkoły Głównej Handlowej, wynika, że nieformalne związki są popularne w grupach mniej zamożnych. – W Polsce jest bardzo silna tradycja wyprawiania wesela. I koszty z tym związane często hamują przed ślubem – tłumaczy.
Oczywiście, przemiana kulturowa nie jest bez znaczenia: mieć nieślubne dziecko już dawno przestało być wstydem, stało się wręcz modne. Jak tłumaczy socjolog z UW prof. Krystyna Iglicka-Okólska, często młodzi nie chcą ślubu, bo chcą się rozwijać, a tradycyjne małżeństwo jawi się jako ograniczenie.
To jednak nie ogranicza liczby dzieci, bo rośnie liczba samotnych matek, które świadomie decydują się na ich posiadanie.
I pewnie dlatego po raz pierwszy od blisko ćwierćwiecza w ostatnich czterech latach liczba dzieci w przeliczeniu na jedną kobietę rośnie. Nieznacznie – bo z 1,2 do 1,4 dzisiaj – ale zawsze coś. Jeśli nadal dzietność będzie rosła w tym tempie, to w 2021 roku osiągniemy dopiero tzw. zastępowalność prostą pokoleń – średnio dwoje dzieci na kobietę.
Popularność wolnych związków i przyrost pozamałżeńskich dzieci nie oznaczają jednak wcale, że tradycyjny model rodziny umiera. Po prostu – kohabitacja, oprócz małżeństwa, stała się społecznie akceptowana. Często zresztą po jakimś czasie prowadzi do małżeństwa. Bo dla Polaków właśnie życie rodzinne staje się coraz ważniejsze.
Jak wynika z badań CBOS oraz Pentora, kończy się pokolenie, które stawiało na robienie kariery kosztem rodziny. – Liczy się dobra pensja, ale także zrównoważone życie rodzinne – mówi socjolog Martyna Kawińska z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. To sposób na satysfakcję życiową w sytuacji, kiedy sytuacja na rynku pracy jest trudna i kryzys ogranicza możliwości kariery.