Parytety to dyskryminacja, bo wprowadzają kategoryzację zamiast kryterium merytorycznego - uważa Liliana Sonik, publicystka, działaczka opozycji antykomunistycznej, przeciwniczka ustawy parytetowej.

W czwartek w Sejmie odbędzie się pierwsze czytanie obywatelskiego projektu ustawy o parytetach. Gwarantuje on kobietom co najmniej 50-procentową obecność na listach wyborczych. Zdaniem Sonik, która poparła opublikowany pod koniec ub.r. list otwarty ludzi nauki i dziennikarzy przeciwko parytetom, wprowadzenie tej ustawy będzie oznaczało regres demokracji.

Dlaczego jest pani przeciwna ustawie parytetowej?

Liliana Sonik: Przez wiele lat walczyliśmy, by człowiek był podmiotem prawa i wreszcie to wywalczyliśmy. Przez wprowadzenie demokracji parytetowej cofniemy się znowu do sytuacji, gdy podmiotem prawa stają się grupy. Mieliśmy już demokrację szlachecką, demokrację, która nie uwzględniała kobiet, demokrację ludową - to wszystko się nie sprawdza. Każde rozróżnienie mści się bardzo gorzko.

Czy parytety można więc przewrotnie rozumieć jako dyskryminację?

L.S.: Tak, bo wprowadzanie kategoryzacji zamiast kryterium indywidualnej zasługi czy kryterium merytoryczności - to dyskryminacja.

Parytety obowiązują jednak w wielu krajach europejskich, np. we Francji.

L.S.: Rzeczywiście obowiązują w niektórych krajach, ale dotyczy to głównie tych państw, w których historycznie kobiety nie były aktywne. We Francji efekty obowiązywania parytetów są znikome albo ich nie ma, bo wszystkie partie - od lewicy do prawicy - wolą płacić kary (dostawać mniejsze dotacje) niż realizować tę zasadę. We Francji bardzo wiele feministek opowiedziało się przeciwko parytetom. Kobiety nie są specjalnie zainteresowane polityką. W życiu polityka, który poważnie traktuje swoje zadania, nie ma sobót i niedziel czy regularnych wolnych wieczorów. To jest po prostu niezwykle pracochłonne zajęcie. Kobiety wolą być bliżej swoich rodzin. Angażują się w politykę wtedy, gdy nie koliduje to z ich obowiązkami domowymi i życiem rodzinnym. Widać to w samorządach, gdzie jest ich mnóstwo wśród sołtysek, wójtów. Polityka samorządowa przyciąga kobiety, bo jest tam większa decyzyjność, jest mniej gry politycznej. Kobiety są bardzo konkretne i na tych niskich poziomach polityki, które często niesłusznie otoczone są pogardą, są i się realizują.

Jednak jest sporo kobiet, które chciałyby zostać posłankami czy senatorami i nie mogą, bo nie trafiają na listy.

L.S.: Ale bez tego lewarka parytetowego poradziły sobie i Hanna Suchocka, i Zyta Gilowska, i Margaret Thatcher, i Angela Merkel, a także wiele innych kobiet. Kobiety dostają się do polityki, nie musimy tego przyspieszać. Kobiety nie są w gorszej pozycji w tym zakresie niż np. ludzie starsi. Jeśli parytet zostanie wprowadzony, może uruchomić się lawina: skoro kobiety mają dysponować taką protezą, to dlaczego prawa do niej nie mają ludzie starsi albo niepełnosprawni czy inne grupy narodowościowe i społeczne?

Czy pani zdaniem wystarczyłyby deklaracje partii o liczbie kobiet na listach?

L.S.: Nie mam nic przeciwko swobodnym deklaracjom poszczególnych partii co do liczby kobiet na listach. To nie rujnuje prawa, tu nadal podmiotem prawa jest człowiek. Całe nasze prawo, i słusznie, oparte jest na prawach człowieka, czyli na prawach jednostki, a nie na prawach grup.

Rozmawiała: Katarzyna Rumowska