Starania o ułatwienia wizowe dla Ukraińców były zawsze papierkiem lakmusowym, który pokazywał, na ile władze w Kijowie są realnie zainteresowane przybliżeniem swojego kraju do Zachodu.
Wiktor Janukowycz dużo mówił o konieczności liberalizacji Schengen, w praktyce jednak nie zrobił nic, aby statystyczny Dmytro z Winnicy mógł łatwiej wjechać do UE. Otoczenie prezydenta z racji pełnionych funkcji nie musiało stać w kolejkach pod konsulatami. Podobnie deputowani Partii Regionów. Regulacje dotyczące paszportów biometrycznych mogły zatem poczekać. Kijów nie naciskał. Bruksela nie wychodziła przed szereg.
Teraz mamy ekipę, która określa się mianem prozachodniej. I rok po Euromajdanie nie da się dłużej zamiatać sprawy pod dywan. Ukraińcy, którzy walczyli o swój cywilizacyjny wybór, nie mogą być otoczeni z jednej strony murem quasi-państw, a z drugiej unijnym płotem. Muszą mieć pewność, że to, czy w miarę swobodnie wjadą do Unii, zależy przede wszystkim od ich państwa, a nie urzędników z Brukseli. Propozycje na szczyt Partnerstwa Wschodniego w Rydze częściowo tę pewność im dają. Teraz ruch należy do władz w Kijowie. Jeśli sprawnie przeprowadzą biometryczną rewolucję w paszportach, udowodnią, że nie gardzą prozaicznymi oczekiwaniami Euromajdanu. Kurs na Zachód to nie tylko wielkie słowa o wielkich celach. To też urzędnicza nuda. Czyli biometryczny paszport dostępny szybko i bez łapówki dla jak największej grupy Ukraińców.