Emeryci, popierajcie partię czynem, umierajcie przed terminem”. Kto pamięta to hasło z czasów komuny, w gorzki sposób wyrażające opinię społeczeństwa o wysokości świadczeń dla starszych osób? Dziw bierze, że dziś nie krążą bon moty o traktowaniu nas przez NFZ – a więc przez państwo. Np.: „Lepiej skoczyć głową w dół z wieży minaretu, niż chorować i chcieć czegoś od piii, piii (tak się w TV wygłusza słowa obelżywe) NFZ-etu”.
Przykład Doroty Zawadzkiej, o której piszemy od miesięcy, jest tego dowodem. W skrócie: chorej na stwardnienie rozsiane odmówiono podawania leku, jedynego, który był skuteczny. Kiedy sąd nakazał szpitalowi, by leczył pacjentkę tym specyfikiem, zebrało się konsylium i uchwaliło, że pacjentka cierpi na całkiem inną postać choroby, niż zdiagnozowano uprzednio, więc medykament jej nie przysługuje.
Kobiecie pomaga prawnik, sam ciężko chory, który też musiał walczyć z państwem o prawo do leczenia. Skutecznie, bo inaczej byłby dziś kaleką.
A co z umową obywatel – państwo? Płacimy na ubezpieczenie zdrowotne, spodziewając się, że gdy zajdzie potrzeba, ratunek przyjdzie od publicznej służby zdrowia. Że nie trzeba będzie o prawo do bycia leczonym zabiegać w sądzie (ile osób dożyje do wyroku?). Że chory człowiek nie będzie traktowany jak pasożyt wyciągający pieniądze z budżetu. Że programy lekowe i tego typu dokumenty przestaną być pułapkami prawnymi mającymi na celu de facto eliminację co ciężej (więc kosztowniej) chorych z leczenia. Że... No, ale naiwności nie da się leczyć.