Co nas dziś najbardziej interesuje? Granice. Można powiedzieć, że mamy obsesję granic, niezdrową potrzebę myślenia o nich, poszukiwania ich, przyglądania się im, upewniania się, że leżą tam, gdzie leżą, i przekładania ich tam, gdzie – jak nam się wydaje – leżeć powinny.
Magazyn DGP z 17 lipca 2017 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Wiele znaków na to wskazuje. Nie mówię tu bynajmniej o próbie Jacka Sasina przesunięcia granic Warszawy nad Bałtyk i do Tatr; nie chodzi mi również, o dziwo, o zamianę granic prawa w efektowne płotki w lekkoatletycznym popisie naszej władzy. Nagle granica na powrót stanęła w centrum zainteresowania całego bliskiego nam świata. Oto ktoś zajmuje część Ukrainy; zagadka zen: czy jeśli inne kraje nie uznały nowej granicy, to granica naprawdę się zmieniła? Druga zagadka zen: jeśli sankcje są nieprzyjemne dla obu stron, to znaczy, że Donbas jest Putina? Ruchomość granic to jedno, a ich przepuszczalność to drugie. Znów zagadka: jeśli granica nie jest granicą, to czy granicą będzie mur – i kiedy prezydent Meksyku wreszcie za niego zapłaci? A jeśli Sąd Najwyższy uzna, że zakaz wjazdu dla muzułmanów nie jest zakazem wjazdu dla muzułmanów, to czy to jest zakaz wjazdu dla muzułmanów, czy też jednak nie? Inna ciekawa zagadka: jeśli ktoś tak bardzo chce odzyskać swoje granice, że wychodzi z klubu, to czy powinniśmy ograniczyć jego dostęp do pozbawionego granic wspólnego rynku?
Temat granic najbardziej ożywili nadciągający do Europy uchodźcy i migranci. Pytamy więc: gdzie są granice wód terytorialnych, na których już musimy ratować tonące łodzie? Jak istotne są granice w ramach UE, teraz gdy oprócz nas chcą je przekraczać przybysze? Gdzie jest granica między Unią a narodem, gdy naród jako członek Unii musi nagle przyjąć uchodźców? Gdzie są granice naszej cywilizacji i czy u tych granic, gdziekolwiek się one znajdują, faktycznie odbywa się oblężenie? Czy są kultury, między którymi zawsze musi leżeć granica, czy zawsze można mieć jakąś metakulturę, która uczyni granicę zbędną? I gdzie (jeśli w ogóle gdzieś) są granice obowiązku pomocy bliźniemu?
Ostatni raz z taką werwą o granicach rozmawiali pewnie Stalin z Rooseveltem; przez wiele ostatnich lat zaś raczej wesoło udawaliśmy, że granic w ogóle nie ma. Tymczasem zupełnie niedawno wokół nas, na Zachodzie, niezauważalnie rozpleniło się nieokreślone poczucie zagrożenia. Nie do końca rozumiemy, z czym owo zagrożenie jest związane – jak większość podskórnych lęków nasz lęk jest tyleż mętny, co wielowymiarowy. Być może przeczuwamy jakąś wojnę: im dalej na wschód, tym większa podejrzliwość wobec Rosji; im dalej na zachód, tym większy strach przed Koreą Północną. Może jest tak, że zamachy terrorystyczne w Europie odczuwamy (słusznie bądź nie) jako erupcje niejako toczącej się już wojny cywilizacji. Może boimy się (niezależnie od faktów), że za moment nas i nasze kościoły wymaże z historii najazd ciemnych Arabów. Szwecję już wzięli, Niemcy też – grzmi prawicowy internet, mobilizując ten subzystujący w mrokach duszy, niezorganizowany dotąd lęk. Jakkolwiek zdefiniujemy wroga, który ten skradający się lęk uzasadni, jedno można o nim powiedzieć na pewno: z jakiegoś powodu boimy się o własne przetrwanie.
A lęk, którego treścią jest zagrożenie przetrwania, jest lękiem wyjątkowym. Ma tajemniczy związek z pytaniem o tożsamość. Domaga się on przede wszystkim natychmiastowego zdefiniowania tego, o czego przeżycie chcemy walczyć; wszak tylko ten przeżyje, kto działa na korzyść swoją i swoich, wiedza o tym, kto swój, a kto obcy, to wiedza dla przeżycia więc absolutnie kluczowa. Stąd ta nagła, zaskakująca w erze dotąd radosnej globalizacji potrzeba potwierdzenia granic; granic terytorialnych, granic tożsamościowych, granic wytrzymałości. Gdyby nie kapitał, który z natury szturmuje wszelkie granice i bardzo się denerwuje, kiedy go legitymować, pewnie już dawno byśmy się wszyscy pookopywali, każdy kurczowo wtulony w swoją własną flagę.
Nie trzeba chyba zbyt żarliwie udowadniać, że ów lęk prowadzi nas na manowce historii, że poddając mu się, szybko przekraczamy granice zdrowego rozsądku, że z doświadczenia wiemy, iż rozpasany strach o przetrwanie własnej cywilizacji jest owej cywilizacji najskuteczniejszym zabójcą. Ale wiemy też, że lęk ten jest z natury ekspansywny i jak pójdzie w świat, to się rozpędza jak stado bawołów, które prędzej wpadnie w Wielki Kanion, niż się zatrzyma. I być może dzisiaj, kiedy owe bawoły dopiero pomrukują i grzebią kopytami w ziemi, jest czas na to, by ten lęk próbować uśpić, zaleczyć i oswoić, zanim wszędzie ustawi mur.
Jak? Nie wiadomo jak, a przynajmniej nie ma na to zbyt dobrej recepty. Ale miałam okazję ostatnio zobaczyć z bliska jeden ciekawy pomysł: otóż możemy lepiej się przyjrzeć granicom. Europejska Sieć Pamięć i Solidarność, organizacja założona w 2005 r. z inicjatywy ministrów kultury Niemiec, Polski, Węgier i Słowacji, od ponad 10 lat próbuje odpowiedzieć na pytanie: w jaki sposób pamiętać historię w Europie, by zachować wierność prawdzie, a jednocześnie uniknąć ponownych zaognień starych konfliktów? W ramach jednego z projektów rekrutują studentów, których wysyłają w rejony przygraniczne, takie jak pogranicze polsko-litewskie, rumuńsko-węgierskie czy hiszpańsko-francuskie. Wyposażeni w kamery i podstawowe narzędzia naukowo-badawcze studenci mają proste zadanie: zebrać i zarchiwizować osobiste historie tych, których dotknęły burzliwe dzieje przygranicza. Właściwie tylko tyle.
Ale i aż tyle, bo pomyślcie: jak inaczej zrozumieć zasadniczą umowność granic, niż rozmawiając z tymi, którzy spędzili swoje życie po obu jej stronach? Jak lepiej nauczyć się, że po obu stronach granicy ludzie są tacy sami, niż rzeczywiście to widząc? Jak lepiej pojąć płynność tożsamości narodowej, jeśli nie przez realny kontakt z rodziną, która jest gdzieś na, powiedzmy, rumuńsko-węgierskim spektrum? Zalękniony umysł chętnie kreśli granice na mapie, ale mniej się do tego pali, zobaczywszy, jak mapa działa na ludzkie terytorium.
Takie projekty mają oczywiście wady, z których największą jest ich niszowość; jeśli najlepszym lekiem na lęk jest nie reportaż, nie film, ale osobista podróż, to nie da się go produkować na skalę przemysłową. Poza tym nie z każdego pogranicza widać splecioną historię nieoczywistych tożsamości; z niektórych ogląda się głównie karabiny maszynowe, wysłani tam studenci, gdyby udało się im wrócić, inne by zgoła wynieśli z tego doświadczenia lekcje życiowe.
Ale koniec końców nie ma innego sposobu na lęk o przetrwanie niż oswoić to, czego się boimy; nie ma lepszej rady na pęd do stawiania murów niż zobaczyć, co owe mury czynią z konkretnymi ludźmi, nie ma lepszej lekcji człowieczeństwa niż znaleźć człowieczeństwo po obu stronach granicy. Rada na nacjonalizm i ksenofobię nigdy nie jest abstrakcyjna, zawsze zaczyna się od rozmowy. Maleńkie historie są naszą największą bronią przed Wielką Historią, więc wysyłajmy ludzi, żeby ich słuchali, sami ich słuchajmy i każmy ich słuchać innym.