Skoro przez kilka stuleci ponosi się głównie klęski, to nie pozostaje nic innego, tylko się nimi szczycić. Gorzej, jeśli przeradza się to w ślepy zachwyt, bez wyciągania wniosków z błędów.
Potężne narody zazwyczaj fetują z wielką pompą minione triumfy, w czym celują Rosjanie, Francuzi i Amerykanie. Mniejsze czasami wolą wieczną żałobę. Specjalistami od tego ostatniego są Żydzi oraz, czujący się równie wybranym narodem, Polacy. Konkretnie to wybranym do epatowania świata własnymi krzywdami. Co wcale nie jest działaniem pozbawionym sensu, bo doznane cierpienie nie tylko pozwala uwierzyć w to, iż przodkowie zawsze byli dobrzy i wspaniali. W dłuższym okresie okazuje się ono najskuteczniejszą bronią słabych. Niestety ma tę wadę, że czyni niezdolnym do wspólnej radości z wielkich sukcesów, bo przecież takowa nie przystoi męczennikom.
Posucha w dziale sukcesy
Gdyby starcie z bolszewicką Rosją wyłączyć z ogólnego rachunku, to ostatnie 300 lat polskiej historii prezentuje się bardziej niż rozpaczliwie. Wszystkie wojny przegrano, a najboleśniej tę rzekomo zwycięską, czyli II wojnę światową. Na dziesięć powstań sukcesem zakończyły się dwa wielkopolskie: w 1806 oraz 1919 r. Pewne znamiona sukcesu ma też trzecie powstanie śląskie. Pozostałe to totalna klęska. Zwycięstwa w wielkich bitwach da się policzyć na palcach obu rąk.
Narodowi bohaterowie żywoty kończyli na wygnaniu lub zesłaniu. Przywódcy, którzy próbowali prowadzić realpolitik, szukając ugody z zaborcami, jak choćby Aleksander Wielopolski, odchodzili z tego świata ze stygmatem zdrajcy. „Pan narodu margrabio, nie zmienisz/ Tu rozsądku rzadko się używa/ A jedno, co naprawdę umiemy/ To najpiękniej na świecie przegrywać” – napisał o nim Jerzy Czech w wierszu, który w pamiętną pieśń zamienił Przemysław Gintrowski. I tu trzeba przyznać, że polskie klęski z ostatnich trzech stuleci są zdecydowanie bardziej fascynujące niż niespecjalnie porywające sukcesy. Podobnie jak ich bohaterowie.
Dość zestawić postacie Stanisława Augusta Poniatowskiego i Tadeusza Kościuszki. Ten pierwszy przez niemal 30 lat uparcie starał się zreformować kraj, którego królem uczyniła go była kochanka. Pomógł wskrzesić ze zgliszczy system edukacyjny pod nadzorem Komisji Edukacji Narodowej. W Szkole Rycerskiej wychowały się nowoczesne kadry oficerskie dla armii. Dzięki protekcji monarchy swoją małą rewolucję przemysłową na Litwie mógł uskuteczniać Antoni Tyzenhauz. Gdzie stworzył od zera ponad 50 manufaktur produkujących wyroby przemysłowe. W tym samym czasie powstały domy bankowe z prawdziwego zdarzenia zakładane przez obcokrajowców, którzy – jak wspominał Fryderyk Schulz w „Podróż z Rygi do Warszawy” – „goli w ogólności, z głową tylko do Warszawy przewędrowali”. Dzięki bankierom takim jak Piotr Tepper czy Piotr Blank kredyt stał się łatwiej dostępny, co natychmiast przełożyło się na rozwój ekonomiczny kraju. Za rządów króla Stasia Rzeczpospolita skutecznie odrobiła całe stulecie zastoju i katastrof wojennych.
Ale Poniatowski ze swoim dorobkiem nie ma szans dołączyć do grona bohaterów. Zawiódł bowiem w dwóch kluczowych momentach. Pierwszy miał miejsce podczas wojny w obronie Konstytucji 3 maja. Wojska rosyjskie znajdowały się jeszcze wystarczająco daleko od Warszawy, by spokojnie przygotować obronę stolicy. Polski żołnierz bił się dobrze i pomimo braku doświadczenia wygrano – po raz pierwszy od 100 lat – dwie duże bitwy: pod Zieleńcami i Dubienką. Dowodzili utalentowani wodzowie, tacy jak książę Józef Poniatowski i Tadeusz Kościuszko. Jednocześnie coraz dłuższe linie zaopatrzenia i wyczerpanie walkami osłabiały wartość bojową armii carycy Katarzyny. Przykład Bitwy Warszawskiej z 1920 r. dowodzi, że w 1792 r. wielki triumf był w zasięgu ręki. Ale 24 lipca król wolał ogłosić przystąpienie do Targowicy i skapitulować bezwarunkowo. Otwierając w ten sposób drogę do drugiego rozbioru Rzeczypospolitej. Co dało reemigrantowi z Ameryki, generałowi Kościuszce, szansę stać się bohaterem narodowym.
Król Staś potrafił uczynić ze zwycięscy spod Racławic także bohatera tragicznego. Julian Ursyn Niemcewicz był świadkiem, jak na początku października 1794 r. Kościuszko podczas spotkania z monarchą poprosił o królewskie mapy Polski. Naczelnik powstania miał w sztabie tylko stare szkice terenu. „Waszmościny geniusz więcej wart niż moje mapy. W obozie pobrudzą się, zniszczą, będziecie je szpilkami nakłuwać. A ja 20 lat zabiegałem o nie, geometrom płaciłem. Nie mogę” – ponoć odrzekł Poniatowski i map nie wydał. Kościuszko nie śmiał zaś wziąć ich siłą. Niewiele ponad tydzień później, po forsownym marszu, ze swoimi żołnierzami rozłożył obóz pod Maciejowicami. Chciał tam wydać bitwę nadciągającemu na Warszawę korpusowi gen. Fiodora Denisowa, nim ten połączy się z korpusem gen. Aleksandra Suworowa. W odwodzie czekał ukryty korpus Adama Ponińskiego, by tuż przed bitwą zaskoczyć Rosjan nagłym pojawieniem się i wziąć ich w kleszcze.
Wedle map dotarcie z rozkazem wymarszu powinno zająć kurierowi maksymalnie trzy godziny. Wysłany o drugiej w nocy gwarantował, że najpóźniej przed południem korpus Ponińskiego wyjdzie na tyły Rosjan. Ale kartograf pomylił się o drobne 16 km. Odsiecz przybyła o godz. 16, gdy wojska Kościuszki poszły już w rozsypkę, a ranny Naczelnik dostał się do rosyjskiej niewoli.
Zamiast niemal pewnego triumfu przegrano bitwę, która przesądziła o losie powstania i upadku Rzeczypospolitej. Wszystko dlatego że król Staś nie chciał pożyczyć mapy, bo w ten sposób mógł się odegrać na nielubianym przez siebie Kościuszce. Trudno go potępiać, skoro do dziś takie relacje polsko-polskie są rzeczą codzienną i normalną. Co z kolei powoduje, że Polacy generalnie skazują sami siebie na ponoszenie klęsk. A skoro jest to nieuchronne, to należy przynajmniej czerpać z tego satysfakcję i jakieś korzyści.
Duma ze sławnej klęski
„Być zwyciężonym i nie ulec to zwycięstwo, zwyciężyć i spocząć na laurach to klęska” – twierdził Józef Piłsudski. Ta myśl odnoszona jest do zmarnowanych szans po wielkim sukcesie. Jednak jej kwintesencją jest wytyczna, jak radzić sobie z klęską. Marszałek dość ich w życiu doświadczył, aby zrozumieć, iż mogą stać się zaczynem czegoś pozytywnego. Ale pobici, by nie ulec, muszą trwać w oporze i nie stracić dumy. Przy czym poczucie godności jest najważniejsze. Dzięki niemu przegrani, póki żyją, nie są pokonani do końca.
Ta lekcja została przerobiona w XIX w., gdy formował się nowoczesny naród polski. Mit Kościuszki walczącego za „wolność naszą i waszą” kształtował kolejne pokolenia. Następne cegiełki dołożyli inni pechowi wodzowie. Książę Poniatowski, który po bitwie narodów pod Lipskiem ranny utonął w Elsterze. Generał Józef Bem znakomicie dowodzący wojskami węgierskimi podczas przegranego powstania w 1849 r. Romuald Traugutt niemający szansy uratować powstania styczniowego. I wielu innych romantycznych bohaterów, którzy wprawdzie przegrali, lecz z taką klasą, że wzbudzali powszechny szacunek.
Wzniesienie im pomników było naturalnym odruchem Polaków czujących się patriotami. Jaką siłę można odnaleźć w dumie z pięknie przegnanej przeszłości, pokazał pogrzeb Adama Mickiewicza. Ojciec chrzestny polskiego mesjanizmu nadał cierpieniom Polski sens, ponieważ miały przynieść wolność narodom Europy. Tak samo jak ofiara Chrystusa dała ludzkości szansę na zbawienie. Narodowy wieszcz zostawił po sobie też wspaniałą spuściznę literacką, pełną wzorcowych bohaterów. Sam usiłował im dorównać w walce o niepodległość. Chwalebną śmierć znalazł w listopadzie 1855 r. w Konstantynopolu, kiedy próbował pod egidą Turcji formować polskie legiony na wojnę z Rosją. „Gdyby kraj był wolny, nikt by nie wahał się przenieść zwłok Mickiewicza na Wawel” – napisał niedługo później współtwórca krakowskiej szkoły historycznej Walerian Kalinka do przywódcy Hotelu Lambert Adama Czartoryskiego.
Notabene książę Czartoryski był jednym z nielicznych polskich polityków XIX w. odnoszącym sukcesy. Jako minister cara Aleksandra I potrafił podczas kongresu wiedeńskiego uzyskać zgodę mocarstw na odtworzenie Królestwa Polskiego. Wprawdzie związanego unią personalną z Rosją, lecz posiadającego własną konstytucję, administrację i armię. Co dawało nadzieję na odbudowanie Rzeczypospolitej w przyszłości. Potem usiłował ratować swoje dzieło przed zagładą, gdy podchorążowie w listopadzie 1830 r. wzniecili samobójczą rebelię. Czartoryski nie wszedł do panteonu narodowych herosów, ponieważ był zbyt pragmatyczny. Nie wierząc w zwycięstwo, szukał szansy na kompromisowy pokój. Ale car Mikołaj I gardził kompromisem, zaś książę nie okazał się cudotwórcą. Potem przez 30 lat kierowania Hotelem Lambert snuł nici spisków mających rozbić imperium Romanowów. Żaden inny Polak przed Piłsudskim nie zaszedł im za skórę tak mocno i boleśnie. Ale żył w luksusie i umarł we własnym łożu. To oraz brak romantycznych uniesień czyniły zeń marny materiał na narodowego bohatera. Co innego Mickiewicz.
„To król na ducha bezkrólewiu, wódz na myśli bezdrożu, hetman na górnych szlakach, kędy sama tylko prawda zwycięża” – mówił podczas homilii wygłaszanej 4 lipca 1890 r. w katedrze wawelskiej ks. Władysław Chotkowski. Na pogrzeb wieszcza ściągnęły nieprzebrane tłumy. Swoich delegatów przysłały społeczności ze wszystkich ziem nieistniejącej Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Katedrę, gdzie koronowano niegdyś królów Polski, wypełniał szloch po zmarłym 35 lat wcześniej poecie. Wspólne emocje budowały silne poczucie dumy. Czartoryski rządził Polakami za życia, duch Mickiewicza przewodził narodowi po śmierci.
Obciachowość zwycięstwa
Chcąc dobitnie uświadomić sobie, jak idzie Polakom celebrowanie wielkich sukcesów, koniecznie należy zobaczyć film „1920 Bitwa Warszawska”. Jest to prawdziwy dramat (niekoniecznie wojenny), którego obejrzenie wymaga wzbudzenia w sobie szczerego i patriotycznego poczucia obowiązku. Choć na jego nakręcenie wydano 27 mln zł, co czyni zeń jedną z najdroższych produkcji w historii polskiego kina.
Aby utrwalić w sobie stan rozpaczliwego znudzenia, należy dobić się „Bitwą pod Wiedniem” (drugie miejsce na liście najdroższych polskich filmów po 1989 r.) i „Hiszpanką” (szóste miejsce). Po takiej dawce dzieł fetujących polskie triumfy natychmiast zaczyna się tęsknić za dużo skromniejszym, a jakże przejmującym filmem „Powstanie Warszawskie”. A przecież to tylko podkolorowane i zręcznie zmontowane powstańcze kroniki. Z dodanym komentarzem mającym udawać, że tworzą fabularną całość. A jednak swą treścią i oddanymi emocjami biją na głowę wspomniane wyżej superprodukcje. Podobnie rzecz się ma z nakręconą przed dwoma laty przez Roberta Glińskiego adaptacją „Kamieni na szaniec”. Zużyta do cna lektura szkolna na ekranie zaskakuje świeżością. Bohaterowie są prawdziwi, a ich patriotyzm i poświęcenie widownia kupuje jako autentyczne. Fakt, że czegoś takiego kompletnie brak przy upamiętnianiu zwycięstw, powinien zastanawiać. Nawet jeśli porzucić sprawy niepodległości i triumfów oręża, szukając sukcesów na niwie sztuki lub nauki.
Z Marii Skłodowskiej jesteśmy oficjalnie dumni i nic poza tym. No chyba że panią Curie próbują bezczelnie zawłaszczyć sobie Francuzi, co przynajmniej budzi uczucie złości. O innych wielkich Polakach, którzy dokonywali przewrotów w światowej nauce, jak – matematyk Stefan Banach, immunolog Ludwik Hirszfeld czy biochemik Kazimierz Funk – nawet nie ma co wspominać. Ich nazwiska oraz osiągnięcia rozpoznają nieliczni rodacy. Co pokazuje kolejny paradoks. Sukces kojarzony z Polską niespecjalnie wzbudza pozytywne emocje. Męczeństwo i śmierć rotmistrza Pileckiego z rąk komunistycznej bezpieki czy młodych powstańców warszawskich fascynuje, przeraża, ale i zachwyca. To one budują poczucie wspólnoty. W końcu kolejny z wielkich mitów, jaki się ostatnio narodził, czyli Żołnierze Wyklęci, spełnia dokładnie te same kryteria.
Pomimo więc, że pomysł kładzenia większego nacisku na sukcesy nie budzi niczyjego sprzeciwu i co jakiś czas słychać głosy nawołujące do jego realizacji, nikomu się to nie udaje. W efekcie wprawdzie polscy żołnierze jako jedyni zdołali zająć i dłuższy czas utrzymać Moskwę, jednak to Rosjanie z pompą fetują ich wygnanie. Dzień Jedności Narodowej obchodzony 4 listopada jest zresztą świeżym pomysłem. Władimir Putin ustanowił go w 2004 r., by czymś zastąpić równie radosną rocznicę rewolucji październikowej. Idea przyjęła się w Rosji znakomicie.
Kolejny z triumfów na europejską skalę, czyli poprowadzona przez króla Jana III odsiecz wiedeńska, która ocaliła katolicką monarchię Habsburgów i przetrąciła kręgosłup Imperium Otomańskiemu. Kończąc ekspansję Turków, dzięki czemu islam został wyparty z Europy. Cóż z tego, skoro ciągle wypomina się Sobieskiemu, iż uratowani Habsburgowie współuczestniczyli w rozbiorach Polski. Co ukazuje pomysł ratowania Wiednia jako jeden wielki strzał w stopę. Nawet pokonanie pod Warszawą Armii Czerwonej, określone przez brytyjskiego dyplomatę i historyka Edgara Vincentego D’Abernona jako 18. z najważniejszych bitew w dziejach świata, od razu stało się przyczyną sporów. Nie mogąc znieść triumfu Piłsudskiego, endecja wszystkie zasługi usiłowała przypisać Matce Boskiej i ewentualnie francuskiemu doradcy gen. Maxime’owi Weygandowi. Z kolei sanacja uczyniła co tylko możliwe, by cały splendor spłynął tylko na nią. Podzielić się nim z opozycją nie zamierzano.
Nie powinno więc dziwić, że Polacy nie są w stanie wspólnie obchodzić ani sukcesów pierwszej Solidarności, ani upadku komunizmu i odzyskania przez Polskę niepodległości. Otwarte przyznanie, że ktokolwiek odniósł wielkie zwycięstwo, rodzi niebezpieczeństwo, iż wzmocni się tak autorytet drugiej strony polsko-polskiej wojny. W takiej sytuacji jedynie pamięć klęsk może jednoczyć.
Przez martyrologię do sukcesu
Ogólny rachunek prowadzi do jednoznacznego wniosku, że wspólne świętowanie sukcesów w Polsce w ogóle nie jest możliwe. Po pierwsze – jest ich niewiele, po drugie – mało kto potrafi się nimi cieszyć, a poza tym wszystkie są kontrowersyjne. W efekcie nie jednoczą Polaków, a jedynie prowokują do karczemnych awantur. Chcąc nie chcąc, jesteśmy skazani na budowanie polityki historycznej w oparciu o fetowanie klęsk. Co zresztą coraz lepiej w Polsce wychodzi. Nie tylko przy okazji, z każdym rokiem huczniejszych i bardziej udanych, obchodów rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego.
Wprawdzie nadal niedoścignionymi mistrzami w promowaniu własnej martyrologii są Żydzi, którzy na pamięci o Holocauście zbudowali nie tylko fundamenty państwa Izrael, lecz także uczynili zeń jedno z kluczowych narzędzi prowadzenia polityki zagranicznej. I to skutecznej, bo szantaż moralny ma w zachodnim świecie sporą siłę rażenia. Co brzmi wyjątkowo cynicznie, ale oddaje reguły gry. Choć patrząc przez pryzmat cierpienia ofiar, ich bólu i śmierci, trudno znaleźć różnicę w wielkości udręki między tym, jak konało 8 mln Ukraińców zagłodzonych na polecenie Stalina, 1,5 mln Ormian eksterminowanych przez Turków czy 7 mln mieszkańców Konga zadręczonych na plantacjach kauczuku króla Belgii Leopolda II.
Do tej listy ludobójstw można dopisać jeszcze wiele wydarzeń i miejsc, lecz istotniejsza jest siła oddziaływania pamięci o ofiarach. O tym zaś decyduje państwo promujące własną martyrologię. Dlatego w Niemczech dużo większe znaczenie ma Holocaust niż np. wypędzenie przez żołnierzy gen. Lothara von Trotha mieszkańców Namibii na pustynię, gdzie skonali z pragnienia. Za co przeprosiła dopiero w 2004 r. minister współpracy gospodarczej i rozwoju Heidemarie Wieczorek-Zeul, gdy odwiedziła byłą kolonię II Rzeszy, by zawrzeć umowy handlowe. Zaś uznanie rzezi tamtejszych plemion za ludobójstwo obiecał dopiero w tym roku rzecznik rządu Angeli Merkel. Gdyby Namibia miała taką siłę przebicia jak służby dyplomatyczne Izraela i organizacje żydowskie, martyrologię jej mieszkańców upamiętniano by na różne sposoby od co najmniej pół wieku. Jeśli jest się biednym krajem z południa Afryki, trudno brylować w rankingu męczeństwa.
Tymczasem Polska, ze swoją tragiczną przeszłością, a także coraz energiczniejszymi działaniami, systematycznie goni czołówkę. Fakt – brzmi to surrealistycznie, lecz tak wygląda współczesna europejska rzeczywistość. Do której nasz kraj, wbrew pozorom, dostosowuje się coraz zręczniej. No, może poza jednym małym drobiazgiem. Trudno nadal dostrzec, aby jego mieszkańcy próbowali wyciągać wnioski z minionych klęsk i szukali nauki, jak w przyszłości ich uniknąć. Zaś samo ich fetowanie często wygląda tak, jakby uczestnicy obchodów wierzyli, że bycie ofiarą ludobójstwa to wyjątkowo fajna sprawa.
Wspólne świętowanie sukcesów w Polsce nie jest możliwe. Jest ich niewiele, mało kto potrafi się nimi cieszyć, a poza tym wszystkie są kontrowersyjne. W efekcie nie jednoczą Polaków, tylko prowokują do awantur. Chcąc nie chcąc, jesteśmy więc skazani na budowanie polityki historycznej w oparciu o fetowanie klęsk. I coraz lepiej to w Polsce wychodzi.