Przegrani zwolennicy dalszego członkostwa zastanawiają się, w jaki sposób można obejść demokratycznie podjętą decyzję. Mówią o zignorowaniu rezultatów referendum lub potrzebie jego powtórzenia.
Formalnie czwartkowe referendum nie było dla rządu wiążące, bo decyzję o wyjściu kraju z UE musi podjąć parlament, który zajmie się tą sprawą w przyszłym tygodniu. Ale premier David Cameron od początku jasno deklarował, że będzie się kierował wolą wyborców, niezależnie od tego, jaka ona będzie. Niemniej pojawiają się takie głosy, by posłowie się „zbuntowali”. – Obudźmy się. Nie musimy tego robić. Możemy zatrzymać to szaleństwo i zakończyć ten koszmar poprzez głosowanie w parlamencie. To referendum miało charakter doradczy i niezobowiązujący – przekonywał laburzystowski poseł David Lammy. Takie rozwiązanie jest jednak mało prawdopodobne, bo zwycięstwo zwolenników Brexitu było wyraźne – wyjście z Unii poparło o prawie 1,3 mln osób więcej niż pozostanie w niej – więc wzbudziłoby to ogromne protesty społeczne. Poza tym przy obowiązującej w Wielkiej Brytanii ordynacji większościowej, gdzie wyborcy głosują na konkretnych polityków, sprzeciwienie się przez posłów woli społeczeństwa oznaczałoby dla nich koniec kariery parlamentarnej, bo w kolejnych wyborach z pewnością by przegrali.
Bardziej demokratycznym sposobem na obalenie wyniku referendum były przedterminowe wybory do Izby Gmin. Gdyby odbyły się one, zanim procedura wystąpienia z Unii zostanie uruchomiona, a któraś z partii wystartowała w nich z hasłem jej zatrzymania i zdobyła dzięki temu władzę, teoretycznie mogłaby tak zrobić. W praktyce byłoby to trudniejsze, bo rządzący konserwatyści są podzieleni – prawie 40 proc. ich deputowanych brało udział w kampanii na rzecz Brexitu – zresztą nie mają za bardzo interesu w rozpisywaniu nowych wyborów. O tym rozwiązaniu mówi opozycyjna Partia Pracy, ale ona jest akurat pogrążona w chaosie wskutek narastającego buntu przeciw liderowi Jeremy’emu Corbynowi, więc wątpliwe, by ewentualne wybory wygrała. Choć to, że Cameron nie złożył jeszcze formalnego wniosku o wystąpienie z Unii, gdyż jak mówi, to zadanie dla jego następcy, jest pozostawieniem pewnej furtki.
Pojawiają się też pomysły przeprowadzenia jeszcze jednego referendum. Zaczęło się od petycji na stronie internetowej brytyjskiego parlamentu. Zgodnie z zasadami Izba Gmin rozważa podjęcie debaty nad każdą petycją, która zbierze co najmniej 100 tys. podpisów. Tymczasem pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum podpisało się już ponad 3,7 mln osób, co czyni ją zdecydowanie najpopularniejszą petycją do parlamentu w historii Wielkiej Brytanii. Okazało się jednak, że to poparcie jest sztucznie pompowane – brytyjskie media wczoraj informowały o wielokrotnie powtarzających się nazwiskach czy dziesiątkach tysięcy głosów spoza Wielkiej Brytanii. To osłabia wiarygodność petycji, co nie zmienia faktu, że ten pomysł został podchwycony. W Londynie i Edynburgu odbyły się już demonstracje tych, którzy chcą powtórki głosowania. O tym, że być może drugie referendum byłoby konieczne, gdy ludzie realnie zobaczą konsekwencje podjętej decyzji, mówił m.in. były laburzystowski premier Tony Blair. Zastrzegł on jednak, że choć nie można wykluczyć takiej możliwości, to jego przeprowadzenie nie będzie proste.
Nad sposobami na zablokowanie Brexitu zastanawia się też rząd szkocki. Premier Nicola Sturgeon utrzymuje, że jej obowiązkiem jest wypełnianie woli narodu (w Szkocji za pozostaniem w Unii opowiedziało się 62 proc. wyborców), zatem zrobi wszystko, by ją wykonać. Jej zdaniem do Brexitu potrzebna byłaby aprobata szkockiego parlamentu, bo zgodnie z ustawą z 1998 r., która go przywracała, przejął on większość kompetencji w kwestii stanowienia prawa (z wyjątkiem praw wprowadzanych przez UE). Tego zdania jest także część ekspertów od prawa konstytucyjnego, choć inni podkreślają, że w tym samym dokumencie jest klauzula mówiąca, że relacje międzynarodowe, w tym z Unią Europejską, pozostają w gestii władz w Londynie, a te powinny co najwyżej konsultować sprawy z autonomicznymi władzami.