W dyskusjach przedwyborczych można było usłyszeć wiele sprzecznych opinii wypowiadanych jednym tchem. Na przykład że należałoby zwiększyć wpływ obywateli na sprawy publiczne i wprowadzić system prezydencki. Wiele kwestii należałoby rozstrzygać poprzez referenda. Tak jak w Szwajcarii. Tylko czy referenda w sposób istotny zwiększają wpływ obywateli?
Andrzej Wilk, nauczyciel akademicki / Dziennik Gazeta Prawna
Przebywając w Genewie, kilkakrotnie obserwowałem referenda dotyczące różnych problemów lokalnych. Uczestniczyło w nich zazwyczaj około 15 proc. uprawnionych. Politycy szwajcarscy są jednak przywiązani do tradycji i praktyki demokracji bezpośredniej, która daje obywatelom szanse uczestnictwa w procesie decyzyjnym i sprzyja decentralizacji. W tym kontekście warto przypomnieć, że Szwajcaria to konfederacja, w której uprawnienia prezydenta są bardzo ograniczone. Prezydentem na jeden rok zostaje przewodniczący Rady Związkowej, czyli rządu. Rada składająca się z siedmiu członków wybierana jest przez parlament na kadencję czteroletnią. Rząd jest organem wykonawczym parlamentu.
Polscy zwolennicy demokracji bezpośredniej chętnie i ostro krytykują parlament i partie polityczne. Przypomina to gniewne – i często brutalne – oskarżenia marszałka Piłsudskiego pod adresem „partyjniactwa” i „sejmokracji”. Po naszej pokojowej rewolucji demokratycznej w roku 1989 toczyła się dyskusja na temat zmiany konstytucji. Niektórzy uczestnicy tej dyskusji wypowiadali się za przywróceniem konstytucji kwietniowej z 1935 r. Rozmawiałem z kilkoma z nich i byłem zdziwiony, że nie znali podstawowych postanowień w niej zawartych.
Nie wiedzieli, że – zgodnie z tą konstytucją – wyborca głosujący na prezydenta miał wybierać tylko spośród dwóch kandydatów. Wybrany w ten sposób w wyborach powszechnych prezydent miał prawo stanowienia aktów normatywnych z mocą ustaw. Prezydent powoływał rząd, który był odpowiedzialny przed Sejmem. Jednakże prezydent miał prawo rozwiązać zarówno Sejm, jak i Senat. Miał też prawo weta zawieszającego ustawy. Silne państwo oznaczało silną władzę prezydenta. Prezydent stwarzał uprzywilejowane warunki dla ludzi mających – jego zdaniem – szczególne zasługi dla państwa. Powoływał jedną trzecią składu Senatu. To uprawnienie oznaczało zastąpienie egalitaryzmu elitaryzmem. Prezydent znajdował się poza wszelką kontrolą społeczną. Za swą działalność odpowiadał tylko przed Bogiem, historią i własnym sumieniem.
Konstytucja kwietniowa zapowiadała odnowę moralną społeczeństwa, którą mieli wprowadzać ludzie władzy. Owa moralizująca konstytucja została ustanowiona w sposób naruszający obowiązujące wówczas prawo i poczucie obywatelskiej uczciwości. Projekt został uchwalony po tym, jak posłowie opozycyjni na znak protestu opuścili salę sejmową. Jak przyznał marszałek Piłsudski, konstytucja została przyjęta „dowcipem i trykiem”.
Uchwalona w lipcu 1935 r. nowa ordynacja wyborcza przewidywała, że wyborca miał prawo wyboru posła spośród dwóch kandydatów. Przyjęcie 23 kwietnia 1935 r. konstytucji o charakterze antydemokratycznym i autorytarnym następowało w specyficznym klimacie międzynarodowym. System demokracji parlamentarnej uważany był za przyczynę chaosu i niestabilności. Zamiast uzdrawiania i racjonalizowania tego systemu w wielu państwach Europy miało miejsce jego odrzucenie i zastąpienie rządami dyktatorskimi.
Prawnicy konstytucjonaliści podkreślają, że w konstytucji kwietniowej postulaty siły państwa i dobra wspólnego zastąpiły postulaty ochrony swobód i praw jednostki. Z kolei „dobro wspólne” nie mogło być wspólne z uwagi na podział społeczeństwa na faworyzowanych „swoich” i dyskryminowanych „obcych”.
Polska droga od modelu gabinetowo-parlamentarnego do modelu prezydenckiego okazała się drogą od chaotycznego i niestabilnego „sejmowładztwa” do represyjnego autorytaryzmu. Była to droga prowadząca przez zamach majowy, Berezę Kartuską i proces brzeski. Warto, by o tym pamiętali zarówno głosiciele haseł o silnym państwie, jak i zwolennicy społeczeństwa obywatelskiego poszukujący dróg zwiększenia naszego wpływu na władzę.