Nigdy nie byłem agentem, nigdy nie brałem pieniędzy. Nigdy. Przysięgam. Nic nie podpisałem, to nie są moje podpisy – mówił wczoraj Lech Wałęsa w wywiadzie dla TVN24. Były prezydent podtrzymuje tym samym swoją autorską linię w sprawie współpracy z organami bezpieczeństwa PRL, aktualną od lat.
Można by napisać linię obrony, ale czy jest to rzeczywiście obrona? Nie, bo Wałęsa czuje się niewinny, więc w jego opinii bronić się nie musi. Z jego strony to raczej wyjaśnienia dotyczące złożonej rzeczywistości PRL i okresu, w którym z SB współpracował. Ci, którzy liczyli, że prezydent uderzy się w piersi, że zamknie wreszcie drzwi do przeszłości, które ciągle przytrzaskują mu palce, rozczarowali się nie po raz pierwszy. Ale zapewne po raz ostatni, bo Lech Wałęsa nigdy nie przyzna się do tego, że był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie Bolek.
Nie ma szans na jakikolwiek przełom w tej sprawie. Polacy na wieki zostaną podzieleni na pro- i antywałęsowców. To kolejne wielkie polskie pęknięcie będzie się jedynie pogłębiać.
Znamienna jest pełna sprzeczności postawa Lecha Wałęsy w obliczu wyzwania niemal tak samo ważnego, a mocno bagatelizowanego przez byłego przywódcę Solidarności 27 lat po tym jak, choć nie tylko jego wysiłkiem, w Polsce pokonany został komunizm. To wyzwanie to wzięcie się za bary z duchami sprzed lat, uznanie, że warto przebaczyć i poprosić o przebaczenie. To przecież tak bardzo chrześcijańskie, a i humanistyczne, bo nie ma ludzi, którzy nie upadają. Wałęsa, który nosi wciąż w klapie marynarki znaczek z Matką Boską i co tydzień jest na mszy św. w gdańskim kościele, powinien o tym wiedzieć szczególnie. Musi też zdawać sobie sprawę z tego, że do odpuszczenia grzechów potrzebny jest żal za nie i czynne postanowienie poprawy. Czy tutaj to mamy?
Ktoś powie: a za co Wałęsa ma przepraszać i czego żałować? Przecież on nie był agentem! Problem polega na tym, że ten punkt widzenia jest niezwykle wygodny jedynie dla byłego prezydenta, jego rodziny, jego otoczenia i jego politycznych zwolenników. Wygodny także dla tych, którzy za dogmat niepodlegający dyskusji przyjmują jego niewinność. W świetle dokumentów historycznych, nie tylko tych, które kilkanaście dni temu z kazamatów wyciągnęła wdowa po gen. Kiszczaku, nie jest to prawda. Nie chodzi mi o to, by byłego prezydenta, którego zasługi są i tak bezdyskusyjne, nazywać na naszych łamach agentem, na co on reaguje niemal histerycznie. Nie zależy mi również, aby na siłę, za wszelką cenę udowadniać mu, że został złamany przez bezwzględnych esbeków, którzy z młodym, stawiającym się robotnikiem po gdańskich wydarzeniach 1970 r. mogli zrobić, co chcieli – i nie jest to żadna przenośnia, bo nawet za zabójstwo Wałęsy wtedy nic by im realnie nie groziło, tak jak de facto żadnej znaczącej odpowiedzialności nie ponieśli milicyjni oprawcy Grzegorza Przemyka.
O co zatem chodzi? O to, że Polacy mają dość kluczenia Wałęsy w sprawie własnej współpracy i tego, że choć wtedy, w latach 80. nie brakowało mu odwagi, by z komunistyczną hydrą walczyć, ryzykując życie, tak dzisiaj roztrwania swoją legendę brakiem męstwa. Jak inaczej nazwać bowiem to, że przecież były prezydent nie zaprzecza temu, że do 1976 r. kontaktował się z SB, ale odmawia komukolwiek prawa do nazwania tych kontaktów współpracą. Czym zatem to było? Wałęsa zarzeka się, że nie donosił na kolegów, ale równocześnie chwilę później dodaje, że osoby, których nazwiska są łączone w dokumentach z jego współpracą, potem sprawdził pod kątem tego, czy im zaszkodził. Jak to wyjaśnić? Twierdzi wreszcie, że zawsze kiedy potrzebował pieniędzy, wygrywał w totolotka. Nawet jeśli nie były to wielkie wygrane, to ich regularność nie jest nawet dyskusyjna. To po prostu bzdura, którą Wałęsa kolportuje od lat, licząc na to, że w ten sposób wyjaśni ponadnormatywne wydatki w latach 70. Zaprzecza jednocześnie niezwykle konsekwentnie, że pobierał od SB jakiekolwiek wynagrodzenie, kiedy z dokumentów zaprezentowanych przez IPN jasno wynika, że w praktyce w latach 1970–1976, kiedy był zarejestrowany jako TW „Bolek”, uzyskiwał od SB trzynastą pensję.
W tłumaczeniu Lecha Wałęsy tych jawnych sprzeczności od lat jest zdecydowanie za dużo. I to one ostatecznie zdewaluują legendę twórcy niezależnych samorządnych związków zawodowych i ojca polskiej wolności. Szczególnie w kraju takim jak nasz, gdzie ważniejsze od zawsze jest to, że coś komuś nie wyszło i że człowiek miał jakąś słabość. To, że mimo wszystko jest przecież bezkonkurencyjnym zwycięzcą, a droga po kocich łbach biegła w dobrym kierunku, przestaje mieć znaczenie. Wielka szkoda.