Tak niechętnej prasy Polska nie miała od lat. A mówiąc konkretnie, nigdy po 1989 r. Nie ma dnia, by w którymś z najważniejszych mediów międzynarodowych nie pokazywały się kolejne raporty znad Wisły. Poza nielicznymi wyjątkami (jak tekst Adriana Karatnycky’ego z Atlantic Council w serwisie Politico.eu, zatytułowany „Give PiS a Chance”) zdecydowana większość publikacji atakuje różne aspekty „dobrej zmiany”.
Poddana krytyce władza PiS zachowuje się standardowo – obraża się, dąsa, narzeka na spisek międzynarodowych mediów nakręcany przez polską opozycję. Media władzy straszą niemiecko-unijną agresją, rozbiorami Polski itd. A przecież PiS powinien wyciągnąć wnioski z doświadczeń lat 2005–2007. Ówczesne gwałtowne i nerwowe reakcje na krytykę nie przyniosły prezesowi Kaczyńskiemu nic, stworzyły za to klimat dla bardzo szybkiego oddania władzy. Co zatem PiS może teraz zrobić mądrzej?
Po pierwsze, mówić i rozmawiać. PiS już umie używać narzędzi komunikacji społecznej. Pokazał to w ubiegłorocznych wygranych kampaniach. Ale po zdobyciu pełni władzy partia zrobiła krok wstecz. Polityka informacyjna rządu i prezydenta jest kiepska, komunikacja wewnątrz kraju i poza nim prawie nie istnieje. Owszem, PiS wyciąga wnioski; patrz roszady na stanowiskach rzeczników prasowych prezydenta i rządu. Pojawiły się pierwsze wywiady w mediach zagranicznych – różnej jakości, ale jednak. Dziennikarzy swoich i nieswoich zaproszono ostatnio na nieformalne spotkanie z panią premier i ministrami.
Ale to dopiero początek działań, które nie są przecież zbyt skomplikowane. PiS powinien zacząć tłumaczyć światu swoje ruchy wobec trybunału, mediów publicznych, urzędników cywilnych itd. Najważniejszą konstatacją spotkania ministra Waszczykowskiego z ambasadorem Niemiec było to, że trzeba... zapraszać do Polski niemieckich polityków i dziennikarzy. Toż to oczywista oczywistość!
Za niespełna pół roku na szczyt NATO w Warszawie zjadą najwięksi przywódcy świata. To najważniejsze wydarzenie roku w regionie. Polska wiele sobie obiecuje po szczycie. Chcemy stałych baz, zwiększenia mobilności Sojuszu, odpowiedzi na zagrożenie wojnami hybrydowymi, otwartych drzwi dla krajów Wschodu. Ale żeby zwiększyć szansę na (dziś niepewny) sukces szczytu, musimy przygotować grunt, odbyć poważną ofensywę dyplomatyczną i informacyjną. Trzeba tłumaczyć racje polskich władz w sposób obszerny i spokojny. Pokazać, że nie taka Warszawa straszna.
To dobrze, że premier Szydło pojedzie do Parlamentu Europejskiego. I dobrze, że prezydent Duda rozpocznie długą serię spotkań, której ważnym elementem będzie wystąpienie w Waszyngtonie na przełomie marca i kwietnia. Poza stolicami europejskimi i światowymi są takie miejsca, gdzie także nie może polskiego głosu zabraknąć, jak konferencja bezpieczeństwa w Monachium (gdzie ma przemawiać prezydent Duda) oraz Forum Ekonomiczne w Davos. Tu głos Polski (reprezentowanej przez wicepremiera Morawieckiego) będzie szczególnie potrzebny.
Po drugie, rozmawiać z inwestorami. Role Mateusza Morawieckiego, Pawła Szałamachy, Dawida Jackiewicza i Jerzego Kwiecińskiego są dziś kluczowe. To gospodarka ostatecznie zdecyduje, czy Polska pozostanie w grze, czy też znajdzie się na aucie. Przez lata międzynarodowi inwestorzy – zarówno korporacje lokujące tu swoje zakłady, jak i inwestorzy finansowi – traktowali Polskę jako jeden z najbardziej obiecujących rynków: duży, chłonny, coraz zamożniejszy, dysponujący młodymi, ambitnymi, nieźle wykształconymi kadrami.
Teraz inwestorzy przyglądają się nam z rosnącym zaniepokojeniem. Z wielu źródeł słychać, że firmy duże i średnie wstrzymują się z decyzjami o wejściu do Polski lub rozwijaniu swojej polskiej obecności do czasu, aż będą mieć jasność co do gospodarczych planów rządu PiS. Jeśli inwestorzy nie dostaną sygnałów uspokajających – dotyczących szczególne makroekonomii, ale też planowanych zmian w podatkach czy zapowiadanych preferencji dla „polskości” – mogą zacząć głosować portfelami. Skutki nie będą widoczne od razu, dopiero po dwóch–trzech latach okaże się, ile realnie stracimy na tym, że inwestorzy obiorą inne kierunki.
Istotny znak zapytania dotyczy też przyszłości polskiej giełdy. Kontynuacja „reformy” PO poprzez dobicie przez PiS otwartych funduszy emerytalnych oznaczałaby drastyczne obniżenie płynności i wielkości Giełdy Papierów Wartościowych. Wtedy nawet najlepszy zarząd GPW nie da rady, a Warszawa stanie się jednym z wielu mało istotnych, wegetujących rynków lokalnych.
Po trzecie, nie obrażać się na Berlin. Wysiłki kolejnych rządów i ludzi dobrej woli w Warszawie i Berlinie dały bardzo pozytywny efekt: Polacy (poza najtwardszym elektoratem PiS) nie boją się dziś Niemiec i Niemców. I tak powinno pozostać. Nakręcanie złych emocji po obu stronach nie służy także naszemu sąsiadowi. Najbardziej jednak nie służy nam. To Berlin, mimo wewnętrznych sporów i kłopotów, jest dziś stolicą Europy, tu zapadają kluczowe decyzje, tu powstają trendy i opinie, które mają wpływ na wydarzenia w Brukseli i na całym kontynencie.
Niemcy są dla nas kluczowym partnerem gospodarczym, cywilnym i coraz bardziej wojskowym. Budowane latami partnerstwo polsko-niemieckie nie ma formuły pan-sługa, trzyma się na wspólnocie interesów. Nie warto zatem obrażać się na poszczególne wypowiedzi co bardziej krewkich polityków z tamtej strony, tylko kontynuować spokojny dialog z rządem w Berlinie. Oby w takiej właśnie atmosferze odbyło się planowane spotkanie pani premier z panią kanclerz.
Co niezwykle ważne, a często w Warszawie zbyt lekko traktowane, u boku Niemiec stały, stoją i będą stać Stany Zjednoczone. Ta więź jest niezwykle silna, przeszła wiele prób, jak przy okazji afer szpiegowskich i podsłuchiwania telefonu pani Merkel. Próba budowania w Polsce wrogości wobec Berlina oznaczałaby zwiększenie naszego dystansu do Waszyngtonu i jednocześnie dałaby ogromną satysfakcję Moskwie. To chyba ostatnie, na czym powinno nam zależeć.
Po czwarte, nie za blisko z Orbánem. Niedawne spotkanie Kaczyński-Orbán nie było sukcesem propagandowym, mówiąc delikatnie. Poza Polską nie jest ani zrozumiałe, ani logiczne, że z przywódcą Węgier nie spotkał się ani prezydent, ani premier RP, lecz osoba, która nie ma uprawnień do reprezentowania państwa polskiego. Jeśli jednak uznać, że rozmawiali dwaj najważniejsi przedstawiciele obu krajów, to dlaczego robili to w atmosferze tajemnicy? Było się czego wstydzić? Obecność na spotkaniu speców od energetyki sprawiła, że powstają najróżniejsze teorie spiskowe. Zupełnie niepotrzebnie.
Warszawa nie będzie drugim Budapesztem, nie tylko dlatego, że ten drugi jest o wiele piękniejszy. Polacy nie są Węgrami, którzy sami przyznają się do pewnej nieruchawości i społecznej bierności. PiS pomylił się, sądząc, że nie doświadczy żadnych istotnych demonstracji antyrządowych. Pomylił się ponownie, licząc, że protesty szybko wygasną i zapanuje spokój. Nic na to na razie nie wskazuje. Jesteśmy krajem zdecydowanie większym i – sorry, bratanki – istotniejszym w Europie i Unii Europejskiej.
Od czasu, gdy Orbán zaczął brutalnie konsolidować władzę, Węgry trafiły na czarną listę wielu światowych inwestorów. Ten kraj omija się dziś szerokim łukiem. Węgry otwarcie flirtują z Rosją i Putinem – działają zatem w kierunku, który w Polsce byłby absolutnie nie do przyjęcia. Węgry do Rosji zbliża jeszcze jedno: narastająca oligarchizacja gospodarki nad Dunajem. Dziś niemal wszystkie kluczowe branże na Węgrzech są kontrolowane przez znajomych premiera, to oni są dopuszczani do lukratywnych koncesji i zamówień rządowych. Promujemy takie wzorce? To jest ten wspólny polsko-węgierski mianownik?
Powyższe rzecz jasna nie wyczerpuje listy punktów, jakie nasze władze powinny wziąć pod uwagę. Nie wiem, czy wezmą. Na razie agenda zagraniczna polskiego rządu jest jednym wielkim ciągiem znaków zapytania. Oby jak najszybciej wypełniła się w sposób zgodny nie tylko z naszym interesem, ale i realiami dzisiejszej Europy i świata.