Dziennik Gazeta Prawna
Ponad tydzień po zestrzeleniu przez Turków rosyjskiego Su-24 wiele kwestii wciąż pozostaje niewyjaśnionych. Ankara i Moskwa zgadzają się w zasadzie jedynie co do tego, że do zestrzelenia rzeczywiście doszło. Tak naprawdę nadal jednak nie wiadomo, czy doszło do tego na terytorium Turcji, czy może Syrii, czy rosyjscy piloci usłyszeli ostrzeżenie tureckiej armii, a nawet czy samo wydarzenie rzeczywiście było incydentem, czy może zmyślnie zaplanowaną szopką. Zarówno Turcja, jak i Rosja mogłyby bowiem wykorzystać takie nieporozumienie do realizacji własnych celów.
Wątpliwości co do przypadkowego charakteru wydarzenia wzmacniają okoliczności, w jakich do niego doszło. Po pierwsze, ostatnimi czasy między Ankarą a Moskwą iskrzyło szczególnie mocno. Było to skutkiem syryjsko-rosyjskiej ofensywy na terytorium północno-zachodniej Syrii, które zamieszkiwane jest przez Turkmenów Bayir-Bucak, traktowanych przez Turków jako etniczni bracia. Tureccy politycy krytykowali działania Rosjan, zarzucając im hipokryzję i wskazując, że stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa Turcji.
Swoje obawy zakomunikowali m.in. rosyjskiemu ambasadorowi. Według dziennika „Hürriyet” na spotkaniu w MSZ, które odbyło się 19 listopada, Andriej Karłow miał zostać poinformowany, że w razie przekroczenia przez rosyjskie myśliwce tureckiej granicy armia nie zawaha się wdrożyć zasad użycia siły (ang. rules of engagement). Te zaś zaostrzono w 2012 r., by lepiej oddawały filozofię wyrażoną w słowach premiera Ahmeta Davutoglu, który wskazywał, że „nawet, jeśli naszą granicę naruszy ptak, niezbędne środki zostaną podjęte”. Rosjanie byli zatem świadomi konsekwencji naruszenia tureckiej przestrzeni powietrznej. Zwłaszcza że robili to również w niedalekiej przeszłości, co wywołało protesty Turków i kolejne ostrzeżenia.
Po drugie, turecko-rosyjskie nieporozumienia wpisują się w dużo poważniejszą rozgrywkę wokół Syrii i Państwa Islamskiego. Zamachy w Paryżu ożywiły dyskusje nad stworzeniem szerokiej koalicji wymierzonej w dżihadystów, która składałaby się z połączonych sił Zachodu i Rosji. Równolegle w Wiedniu wciąż odbywają się dyskusje nad przyszłością Syrii. Obie te sprawy żywotnie interesują Ankarę i Moskwę. Ta pierwsza niechętnie zapatruje się na powstanie wspomnianej koalicji, gdyż obawia się, że wzmocni ona pozycję Rosji i jej sojusznika Baszara al-Asada w regionie. Tej drugiej zaś zależy na przełamaniu zachodniej izolacji, a przy okazji zagwarantowaniu swoich interesów w Syrii. Znalezienie kompromisu jest w tej sytuacji niezwykle trudne.
Prawidłowemu odczytaniu wydarzenia nie sprzyjają również reakcje tureckich i rosyjskich polityków na incydent z Su-24. Zwłaszcza Ankara prezentuje Janusowe oblicze. Z jednej strony podkreśla, że zrobiła to, co musiała, powołując się na wspomniane zasady użycia siły. Z drugiej jednak stara się przedstawić jako strona, która szuka kontaktu i porozumienia z Moskwą.
Mogą o tym świadczyć chociażby słowa prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana, który wskazywał, że Turcja zachowałaby się inaczej, gdyby wiedziała, iż ma do czynienia z rosyjskim samolotem, czy wypuszczane do mediów sygnały o próbach umówienia spotkań między politykami. I choć taka podwójna gra może wprawić obserwatorów w zakłopotanie, trudno uniknąć wrażenia, że w ten sposób tureccy decydenci próbują przedstawić zestrzelenie myśliwca jako incydent wywołany rosyjską lekkomyślnością.
Rosja zaś zachowuje się bardziej spójnie. Od samego początku gra przewidywalną zagrywkę, której celem jest przedstawienie Turcji jako aktora nieracjonalnego i nielojalnego wobec Zachodu (oskarżenia o współpracę z ISIS). Straszy również Ankarę poważnymi sankcjami, które wywołują strach w środowiskach nawykłych do dobrych relacji ekonomicznych z Moskwą. W dodatku Rosjanie potwierdzają, że prośby Erdogana o spotkanie z Władimirem Putinem do niego dotarły, jednak wciąż pozostawiają je bez odpowiedzi. Zarówno Ankara, jak i Moskwa starają się przy tym wciągnąć w potyczkę Waszyngton. Amerykanie jednak – nie uwzględniając niezbędnego wyrażenia solidarności z tureckim sojusznikiem – starają się zachować dystans wobec problemu.
Pierwsze skutki nieporozumień odczuli już tureccy biznesmeni i kierowcy ciężarówek. Jeśli wierzyć zapewnieniom Moskwy, to tylko wstęp do poważnych sankcji, które wkrótce mają uderzyć w turecką gospodarkę. Dokument podpisany przez prezydenta Putina 28 listopada zakłada zakaz zatrudniania tureckich obywateli w Rosji czy działania zmierzające do ograniczenia napływu rosyjskich turystów do Turcji. Moskwa straszyła również Ankarę zawieszeniem współpracy w dziedzinie energii. Analitycy zapatrują się sceptycznie na groźby, wskazując, że zarówno Turcja, jak i Rosja są świadome obopólnych strat, jakie przyniosłoby ograniczenie współpracy.
Oba państwa od wielu lat rozwijały relacje bilateralne, co skutkowało wzajemnym handlem na poziomie ponad 30 mld dol. (a jeszcze niedawno mówiono o zwiększeniu wolumenu do 100 mld dol. do 2023 r.). Cień na te optymistyczne scenariusze rzucają jednak skrajnie sprzeczne interesy w Syrii. To one mogą spowodować, że potrzeba współpracy zostanie zastąpiona inną, silnie odczuwaną przez decydentów obu państw potrzebą. Putin i Erdogan – przez opozycję nazywani carem i sułtanem – czują się dziedzicami wielkich imperiów. Ich rozbieżne interesy w Syrii mogą więc zdominować wzajemne relacje, o ile wkrótce nie pojawi się rozwiązanie, które usatysfakcjonuje obie strony. ©?