Recep Tayyip Erdogan nie ukrywa, że chciałby nowych wyborów do parlamentu. Dzięki operacji przeciw Państwu Islamskiemu i Kurdom jego partia mogłaby odzyskać bezwzględną większość.
Turecka operacja wojskowa przeciwko dżihadystom z Państwa Islamskiego i partyzantom z Partii Pracujących Kurdystanu (PKK) ma także swój trzeci front – wewnętrzny. Zdaniem krytyków Recepa Tayyipa Erdogana turecki prezydent liczy na to, że wzrost nastrojów patriotycznych pomoże jego Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) odzyskać pełnię władzy w kraju.
W przeprowadzonych 7 czerwca wyborach parlamentarnych AKP odniosła zwycięstwo, ale straciła bezwzględną większość, którą miała od 2002 r. To pokrzyżowało plany Erdogana, który miał nadzieję, że jego partia nie tylko będzie mogła samodzielnie rządzić, lecz także zdobędzie większość pozwalającą na zmianę konstytucji i wprowadzenie ustroju prezydenckiego. Mimo że od wyborów minęły już prawie dwa miesiące, negocjacje koalicyjne – głównie z lewicową Republikańską Partią Ludową (CHP) – na razie nie przyniosły żadnych konkretnych efektów.
– Premier Ahmet Davutoglu naprawdę chce stworzyć koalicję i wybawić kraj z problemów. Ale nie pozwala na to osoba, która sprawuje urząd prezydenta – skarżył się w niedzielę lider CHP Kemal Kilicdaroglu. Prezydent Erdogan faktycznie nie jest zwolennikiem takiego rozwiązania. – W ciągu ostatnich 20 lat przeciętny czas trwania rządu koalicyjnego to trzy, cztery miesiące – mówił w miniony weekend, dodając, że być może jesienią potrzebne będą kolejne wybory. Przekonywał także, iż szczególnie teraz – gdy prowadzone są działania przeciw Państwu Islamskiemu i PKK – kraj potrzebuje silnego przywództwa.
Jednak według jego przeciwników operacja wojskowa została rozpoczęta po to, by uzasadnić konieczność silnego przywództwa Erdogana. I analizując układ polityczny w Turcji, nie są to tylko fantazje zwolenników teorii spiskowych. Choć deklaratywnie celem nalotów są zarówno Państwo Islamskie, jak i PKK, to w praktyce skoncentrowane są one na kurdyjskich partyzantach, co przekreśla obowiązujący od 2013 r. rozejm z nimi (będący zresztą jedną z największych zasług Erdogana jako premiera).
Władze – czyli AKP – rozniecając konflikt z Kurdami, mogą osiągnąć jednocześnie dwa cele. Po pierwsze, osłabiają poparcie dla mającej kurdyjskie korzenie Demokratycznej Partii Ludowej (HDP), której zaskakująco dobry wynik w czerwcowych wyborach był głównym powodem utraty przez AKP bezwzględnej większości (Erdogan teraz oskarża ją o powiązania z kurdyjskimi terrorystami). Po drugie, odbierają głosy prawicowej Partii Ruchu Narodowego (MHP), która odwołuje się do nieco podobnego elektoratu, choć jest przeciwna procesowi pokojowemu z Kurdami. Nie mówiąc już o tym, że wojenna atmosfera zawsze podbija poparcie dla rządzących. Wszystko to sprawia, że w przypadku nowych wyborów zdobycie przez AKP co najmniej połowy mandatów jest realne.
Patrząc na sprawę w bardzo makiaweliczny sposób, takie działania z punktu widzenia AKP mają sens. Szczególnie że warunki, jakie stawiają potencjalni koalicjanci, nie są lekkie. CHP rozpoczynając rozmowy o wejściu do rządu, mówiła o tym, że chce, by przez połowę kadencji premierem był Kilicdaroglu. Domaga się też stanowiska szefa parlamentu i ministerstw sprawiedliwości, spraw wewnętrznych i oświaty.
Pół biedy, gdyby tureckie władze tylko wykorzystały zamach w Suruç, który stał się przyczyną operacji wojskowej, do swoich celów politycznych. Gorzej, gdyby to one za nim stały, bo i takie teorie się pojawiają. Znany demaskator ukrywający się pod nazwiskiem Fuat Avni napisał na Twitterze, że zamach w Suruç został przeprowadzony na polecenie szefa tureckiego wywiadu MIT Hakana Fidana. 20 lipca w samobójczym ataku, którego sprawcą miał być 20-latek powiązany z Państwem Islamskim, zginęły 32 osoby. Cztery dni później tureckie lotnictwo rozpoczęło naloty na pozycje Państwa Islamskiego i PKK. Na poparcie teorii Fuata Avniego nie ma dowodów, choć fakt, iż większość spraw, które ujawnił w ciągu półtorarocznej aktywności, była prawdziwa, musi dawać do myślenia.