Mimo wojny domowej w Syrii i Iraku oraz postępów Państwa Islamskiego dla władz w Ankarze wrogiem numer jeden pozostają Kurdowie.
Turcja płaci wysoką cenę za rozpoczęte kilka tygodni temu nasilenie działań zbrojnych wymierzonych w Państwo Islamskie, a przede wszystkim w kurdyjską partyzantkę, które – w opinii części ekspertów – miało wzmocnić pozycję rządzącej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) przed możliwymi przedterminowymi wyborami parlamentarnymi. W serii ataków w Stambule oraz południowo-wschodniej części kraju zginęło wczoraj osiem osób.
Najpierw pod posterunkiem policji w Sultanbeyli, robotniczej dzielnicy Stambułu, eksplodował samochód pułapka. Następnie zamachowcy ostrzelali budynek amerykańskiego konsulatu w tym samym mieście – tym razem nikt nie zginął. Tragicznie zakończyły się za to dwa ataki na turecko-irackim pograniczu. W miejscowości Şirnak sprawcy wysadzili w powietrze policyjny pojazd opancerzony, zabijając czterech funkcjonariuszy. Jeden turecki żołnierz poniósł z kolei śmierć w nieodległej wiosce Beytüşşebap, gdy napastnicy ostrzelali śmigłowiec.
Władze w Ankarze w odpowiedzi uderzyły na pozycje bojówek nielegalnej Partii Pracujących Kurdystanu (PKK), która jeszcze w lipcu przeprowadziła kilka zamachów na terenie Turcji. Z drugiej strony za przynajmniej jeden z czterech ataków odpowiada skrajnie lewicowa Rewolucyjna Partia Ludowo-Wyzwoleńcza – Front (DHKP-C), która przyznała się do ostrzelania konsulatu. Organizacja w przeszłości przypuszczała już ataki na placówki USA, ale mimo podobieństwa ideowego jest odrębna od PKK.
W ubiegłym roku PKK zaangażowała się zbrojnie po stronie syryjskich i irackich Kurdów, broniących się przed ofensywą Państwa Islamskiego. Równolegle na ulice tureckich miast wyszli miejscowi Kurdowie, domagając się większej aktywności władz tureckich w walce przeciwko samozwańczemu kalifowi Ibrahimowi, w cywilu znanemu jako Abu Bakr al-Baghdadi. Turcy wyszli naprzeciw tym oczekiwaniom, rozpoczynając 24 lipca operację antyterrorystyczną, jednak szybko okazało się, że atakom na pozycje Państwa Islamskiego towarzyszą jeszcze intensywniejsze bombardowania walczących z nim Kurdów.
Kilkunastu nalotom na bazy PI towarzyszyło kilkaset ataków na cele PKK. Cemil Bayik, jeden z liderów PKK, oskarżył w związku z tym tureckie władze o wspieranie Państwa Islamskiego. „Władze Turcji liczą, że dzięki operacji antyterrorystycznej wymierzonej w PKK zmarginalizują wpływ Kurdów na politykę wewnętrzną oraz ponownie skonsolidują wokół siebie społeczeństwo. Deklaracja o rozpoczęciu walki z PI traktowana jest głównie jako zasłona dla walki z partyzantką kurdyjską” – pisze analityk Ośrodka Studiów Wschodnich Szymon Ananicz.
Władze mogą wykorzystać następującą w podobnych sytuacjach konsolidację narodu do odbudowy poparcia dla AKP, która w czerwcowych wyborach dość niespodziewanie straciła większość parlamentarną, przede wszystkim ze względu na przekroczenie 10-proc. progu przez prokurdyjską Partię Ludowo-Demokratyczną (HDP). Rozmowy koalicyjne AKP z centrolewicową Republikańską Partią Ludową Kemala Kiliçdaroglu idą jednak jak po grudzie. Jeśli koalicja nie zostanie zawarta do 23 sierpnia, Turcję czekają przedterminowe wybory. A w nich AKP ponownie powalczyłaby o odbudowę większości, do której w obecnej kadencji brakuje jej 18 posłów.
Niewykluczone, że władze postarają się wyeliminować HDP z wyborów, oskarżając ją o współpracę z PKK i szukając pretekstu do jej delegalizacji. „Każdy wie, że HDP ma pewne związki z PKK i jest wspierana przez zwolenników PKK. Mimo to 13 proc. głosów w wyborach 7 czerwca to znacznie powyżej poziomu poparcia dla PKK. Co więcej, każdy wie, że największą zbrodnią HDP jest odrzucanie systemu prezydenckiego. Problem rządu z HDP polega na jej rosnącym poparciu i sukcesach na polu demokratycznym” – pisze komentatorka opozycyjnego dziennika „Hürriyet” Nuray Mert. Wprowadzenie systemu prezydenckiego jest marzeniem prezydenta Erdogana, dawniej wieloletniego lidera AKP.
Sytuacja w Turcji może wywoływać niepokój u turystów, dla których Anatolia jest jednym z najpopularniejszych kierunków wakacyjnych wyjazdów. Zwłaszcza że kolejne zamachy zniechęciły wielu Europejczyków do podróży do Egiptu czy Tunezji. Polskie MSZ już 27 lipca, po nasileniu walk na południowym wschodzie kraju, odradziło Polakom wyjazdy w najbardziej zagrożone tereny republiki. „Sytuacja bezpieczeństwa w pozostałych regionach Turcji nie uległa zasadniczej zmianie, nadal jest to kraj przyjazny turystom, w którym jednak nie można wykluczyć zagrożenia atakami terrorystycznymi” – czytamy w komunikacie.