Jair Bolsonaro, skrajnie prawicowy kandydat na prezydenta Brazylii, prowadzi przed niedzielnymi wyborami z 35-proc. poparciem. Na portalach społecznościowych to poparcie jest nawet większe niż w sondażach, w których wyprzedza o 13 pkt kandydata lewicy Fernando Haddada.

Długoletni parlamentarzysta i były wojskowy, kandydujący z ramienia niewielkiej Partii Społeczno-Liberalnej, o którym opiniotwórczy hiszpański dziennik monarchistyczno-konserwatywny "ABC" pisze, że uosabia nostalgię za ostatnią brazylijską dyktaturą wojskową (1964-1986), nie wziął udziału w ostatniej, czwartkowej debacie telewizyjnej kandydatów startujących w wyborach. Jak zakomunikował rzecznik jego partii, Bolsonaro, który przed kilku dniami opuścił klinikę, gdzie przebywał po zamachu na jego życie podczas spotkania wyborczego, jest już "całkowicie wyleczony", ale nie może jeszcze brać udziału w publicznych spotkaniach.

Niektórzy przeciwnicy prawicowego kandydata oskarżali go, że celowo unika zabierania głosu w końcówce debaty przedwyborczej. Strategia ta - skomentowała hiszpańska agencja EFE w korespondencji z Brazylii - zdaje się dawać dobre rezultaty.

Fernando Haddad startuje w wyborach zamiast przebywającego w węzieniu dwukrotnego prezydenta Brazylii z ramienia Partii Pracujących, Luiza Inacia Luli da Silvy, twórcy bezprecedensowego brazylijskiego "cudu gospodarczego". Polegał on na sukcesie programów socjalnych, dzięki którym najbiedniejsi Brazylijczycy (ok. 35 milionów) żyjący na marginesie gospodarki rynkowej zaczęli w niej partycypować. Wszechogarniająca korupcja powstała wokół wielkich brazylijskich koncernów państwowych pogrążyła jednak również samego Lulę: były prezydent odbywa karę więzienia m.in. za przyjęcie łapówki w postaci "apartamentu z widokiem na ocean" od koncernu budowlanego.

Lula, gdyby w startował w wyborach, mógł - według sondaży - podjąć skuteczną rywalizację z Bolsonaro. Bardzo późno - niespełna miesiąc temu - uznał, że nie ma szans na przezwyciężenie przeszkód prawnych. Wezwał wówczas swych zwolenników do głosowania na Haddada.

29 września w stolicy gospodarczej kraju, Sao Paulo, sto tysięcy kobiet, jak obliczyła stacja BBC News Brasil, demonstrowało przeciwko kandydaturze Bolsonaro, wznosząc okrzyki "Ele nao!" (On nie!), "Rasista" i "Obrońca kary śmierci". Uczestniczki demonstracji nawiązywały w ten sposób m.in. do słynnej wypowiedzi tego kandydata, który w toku kampanii wyborczej wyraził ubolewanie, ze "junta wojskowa torturowała działaczy opozycji, podczas gdy powinna ich zabijać".

Według BBC News, protest w Sao Paulo był "największą demonstracją kobiet w dziejach Brazylii".

Brazylijski instytut badania opinii publicznej Datafolha ocenił, że gdyby wynik wyborów zależał od kobiet, zwycięstwo Bolsonaro byłoby wątpliwe: 52 proc. jest przeciwko niemu. Jednak w kraju, w którym tradycyjna klasa polityczna jest mocno naznaczona korupcją i w którym statystyki zabójstw są najwyższe na świecie, dialektyka Bolsonaro, który głosi, że prawo do noszenia broni jest "przyrodzonym prawem każdego mężczyzny", ma ogromnie wielu zwolenników.

Jego przewaga może okazać się jeszcze większa niż w sondażach. Wśród 27 krajów świata badanych przez brazylijski instytut IPSOS Brazylia zajmuje drugie miejsce po Filipinach pod względem czasu spędzanego przez jej mieszkańców w internecie, a Bolsonaro podczas kampanii wyborczej cieszył się całkowitym poparciem dwóch spośród pięciu największych brazylijskich sieci społecznościowych.

Większość spośród siedmiu kandydatów w wyborach prezydenckich, którzy wzięli udział w czwartkowej debacie telewizyjnej, zwracało uwagę na niepokojącą radykalizację nastrojów politycznych w kraju.

Działaczka ekologiczna Marina Silva (była trzecia w poprzednich wyborach prezydenckich) wyraziła w tej debacie obawę, że prezydent wybrany przy tak ogromnej radykalizacji i polaryzacji nastrojów politycznych, jak obecna, napotka niebywałe trudności w kierowaniu krajem.

Jeśli żaden z faworytów wyborów nie uzyska ponad 50-proc. poparcia w niedzielnym głosowaniu, Bolsonaro i Haddad zmierzą się 28 października w drugiej turze, w której sondaże dają pierwszemu z nich 44 proc. głosów, a drugiemu 43 proc.

45 proc. potencjalnych wyborców zapewniało w sondażach, że nie zagłosuje na kandydata prawicy, podczas gdy 40 proc. wykluczało oddanie głosu na kandydata lewicy.

Według Datafolha, w tej sytuacji nie jest do końca wykluczone, że umiarkowany polityk Demokratycznej Partii Pracujących Ciro Gomes, trzeci w sondażach z 11-procentowym poparciem, "może okazać się czarnym koniem" i pokonać Bolsonaro w drugiej turze.