Wszyscy, którzy wieszczyli, że nadejdzie druga Jałta, bardzo się pomylili – mówił po szczycie Trump ‒ Putin w Helsinkach szef gabinetu prezydenta Krzysztof Szczerski. Innego zdania był Marcin Bosacki, były ambasador w Kanadzie i rzecznik MSZ w czasach Radosława Sikorskiego. – Budowanie jakichkolwiek strategii politycznych na współpracy z Trumpem jest błędem kardynalnym – komentował. W końcu amerykański prezydent „nie kiwnąłby palcem w obronie państwa tak dla niego egzotycznego, jak Polska”. Jest jednak jedna rzecz, która łączy obydwie te skrajnie różne wypowiedzi. To niedocenienie skali wyzwań, przed jakimi stoimy w obliczu przemian amerykańskiej polityki zagranicznej.
Głosy te nie są oczywiście odosobnione. Zdecydowaną większość pojawiających się w przestrzeni publicznej opinii o przyszłości stosunków transatlantyckich w czasach Donalda Trumpa można przypisać do jednej z dwóch grup, które symbolicznie reprezentują przytoczone powyżej cytaty. Co więcej, przedstawiciele obydwu grup znajdą dobre argumenty na poparcie swoich tez.
Zwolennicy tej pierwszej, reprezentowanej przez ministra Szczerskiego, wskażą, że po objęciu przez Donalda Trumpa urzędu prezydenta Stany Zjednoczone nie tylko nie wycofały swoich gwarancji bezpieczeństwa, ale zwiększają swoje zaangażowanie na wschodniej flance NATO. Trump – wbrew obawom – nie sprowadził do domu amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Polsce. Jego administracja zwiększa środki finansowe przeznaczone na bezpieczeństwo naszego regionu. W budżecie Pentagonu na rok 2019 zarezerwowano na ten cel 6,5 mld dol. – o 1,7 mld więcej niż w tym roku. Do tego to za sprawą amerykańskich nacisków na ostatnim szczycie NATO w Brukseli państwa członkowskie przyjęły inicjatywę 4x30, zobowiązującą je do zwiększenia gotowości bojowych swoich sił zbrojnych.
Krytycy Trumpa zwrócą z kolei uwagę, że prezydent USA podważa fundamenty, na których opiera się wspólnota transatlantycka. Unię Europejską nazywa wrogiem i grozi jej rozpętaniem wojny handlowej. Co rusz publicznie stawia pod znakiem zapytania zarówno amerykańskie zobowiązania do przyjścia sojusznikom z odsieczą, jak i samą celowość istnienia NATO. Zrywa mozolnie negocjowane porozumienia międzynarodowe, nie oglądając się na sojuszników. Zdaje się bardziej ufać Władimirowi Putinowi niż wieloletnim partnerom i własnym służbom wywiadowczym.
Obydwie te interpretacje zawierają w sobie ziarno prawdy. Jednocześnie ich autorzy tracą z oczu szerszy kontekst, od którego zależeć będzie przyszłość relacji transatlantyckich i bezpieczeństwo Polski.
Podstawowym problemem, który zakłóca naszą percepcję, jest zaangażowanie USA na wschodniej flance NATO po rosyjskiej agresji na Ukrainę. Choć oczywiście korzystne z punktu widzenia naszego bezpieczeństwa, przysłania nam fakt, że wektor polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych skierowany jest w inną stronę. Patrząc globalnie, Waszyngton mierzy się z relatywnym spadkiem swojej potęgi i w coraz mniejszym stopniu jest chętny do grania roli światowego policjanta i gwaranta bezpieczeństwa. Mając tego świadomość, słowa Trumpa o wystawieniu Niemcom miliardowego rachunku za skonsumowane w przeszłości gwarancje, deklaracje, że Amerykanie nie będą już „palantami”, którzy płacą za bezpieczeństwo Europy, nie otrzymując w jego mniemaniu nic w zamian, czy wątpliwości, czy warto byłoby ryzykować wybuch trzeciej wojny światowej dla obrony Czarnogóry, najmłodszego członka NATO, stają się czymś więcej niż tylko wybrykami nieokiełznanego ekscentryka.
To, co dziś Trump komunikuje w chaotyczny, niespójny i wulgarny jak na standardy światowej dyplomacji sposób, Barack Obama ubierał w chwytliwe bon moty. Pivot to Asia, zwrot ku Azji, sygnalizował przeniesienie środka ciężkości zainteresowania USA w kierunku Pacyfiku i Chin. Leading from behind, przewodzenie z tylnego siedzenia, oznaczało chęć przekazania części odpowiedzialności za rozwiązywanie konfliktów w sąsiedztwie Europy na natowskich sojuszników, jak w przypadku Libii czy Ukrainy. W innych regionach świata siłę militarną zastępować miała stopniowo sztuka dyplomacji, jak miało to miejsce w przypadku porozumienia nuklearnego z Iranem czy amerykańsko-rosyjskiego porozumienia w sprawie zniszczenia syryjskiego arsenału broni chemicznej.
A co z Europą? Sekretarz obrony USA Robert Gates już w 2011 r. ostrzegał, że jeśli europejscy sojusznicy nie zajmą się na poważnie inwestycjami w swoje zdolności bojowe, następne pokolenie amerykańskich polityków ukształtowanych już po zimnej wojnie może uznać, że amerykańskie zaangażowanie w NATO nie gwarantuje odpowiedniej stopy zwrotu. Pomylił się w jednym: nie potrzeba było ku temu zmiany pokoleniowej – Trump jest zaledwie trzy lata młodszy od Gatesa.
Nasi politycy pokładający niemal bezgraniczną wiarę w Trumpa przy jednoczesnym oddalaniu się od naszych europejskich sojuszników zdają się być ślepi zarówno na nieprzewidywalność aktualnego lokatora Białego Domu, jak i fundamentalne zmiany zachodzące na globalnej szachownicy, które wymuszają reakcję ze strony amerykańskiej dyplomacji. Pchają nas tym samym w wysoce asymetryczną relację, w której musielibyśmy stale udowadniać Waszyngtonowi naszą sojuszniczą przydatność – realizując niekoniecznie nasze interesy, ale interesy Waszyngtonu.
Naiwni są jednak również ci, którzy uważają, że prezydentura Trumpa jest anomalią, jednorazowym wyskokiem, po którego przezwyciężeniu możliwe będzie odbudowanie „starego i dobrego” Zachodu, jak i ci, dla których jest ona ostatecznym dowodem, że trzeba jak najszybciej zerwać więzi z Ameryką i zbudować alternatywną, europejską strukturę bezpieczeństwa.
Ta ostatnia grupa jest w Polsce stosunkowo niewielka. Jednak na zachodzie Europy ataki amerykańskiego prezydenta-burzyciela na liberalny porządek światowy i wspólnotę transatlantycką sprowokowały liczne wezwania do emancypacji Europy od Stanów Zjednoczonych. Pora na strategiczną autonomię i Europę, która będzie na arenie międzynarodowej samodzielnym graczem, a nie jedynie przystawką do potężniejszego kuzyna zza wielkiej wody, obwieszczono.
Podejście to wydaje się naturalną reakcją obronną na szok związany z polityką Donalda Trumpa i jednocześnie kuszącą alternatywą polityczną. Niesie ze sobą jednak zagrożenia, których nie można zignorować. Najoczywistszym z nich jest fakt, że Europa nie posiada obecnie odpowiednich zdolności, aby samej zagwarantować sobie bezpieczeństwo. W średniej perspektywie nie ma dla Europy i Polski alternatywy wobec sojuszu obronnego ze Stanami Zjednoczonymi.
Co jednak ważniejsze, zwolennicy ustanowienia w Europie porządku postatlantyckiego zdają się ignorować rolę, jaką dla utrzymania pokoju na Starym Kontynencie odgrywała obecność Stanów Zjednoczonych – zarówno polityczna, jak i militarna. W debacie publicznej często podkreśla się znaczenie Unii Europejskiej jako wehikułu, który zapewnił Europie niespotykany w historii okres pokoju. Trudno jednak wyobrazić sobie proces integracji europejskiej bez amerykańskiego parasola bezpieczeństwa. Dlatego, choć zimna wojna już dawno się skończyła, ciągle aktualne pozostają słowa barona Ismaya, pierwszego sekretarza generalnego NATO, o tym, że sojusz istnieje po to, aby: „Rosjan trzymać z daleka, Amerykanów przy sobie, a Niemców pod kontrolą”. Z tą uwagą, że Niemcy symbolizują wszelkie europejskie nacjonalizmy.
Długofalowe skutki pozbawienia Europy stabilizującego czynnika w postaci członkostwa we wspólnocie euroatlantyckiej mogą być opłakane. Spuszczone ze smyczy nacjonalizmy mogłyby przerodzić się w wewnątrzeuropejską rywalizację, jakiej wielokrotnie doświadczyliśmy już w historii i której mimo istnienia Unii Europejskiej nigdy do końca nie przezwyciężyliśmy, czego dowodem są liczne spory wewnątrz UE dotyczące przyszłości strefy euro, polityki migracyjnej czy energetycznej.
Czy zatem nie byłoby najłatwiej, aby Europa, zgodnie z wieloletnimi apelami Waszyngtonu, zaczęła więcej wydawać na zbrojenia? Okazuje się, że nawet to nie jest takie proste. Oprócz pytania, ile i na co wydawać, trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie: jakim interesom mają służyć owe wydatki? Europa najchętniej dalej kryłaby się pod amerykańskim parasolem i utrzymywała niskie wydatki na zbrojenia, ale jednocześnie chciałaby być bardziej niezależna od Waszyngtonu. USA z kolei chciałyby, aby europejscy sojusznicy zwiększyli nakłady na zbrojenia i przejęli część obowiązków sojuszniczych, ale robili to zgodnie z interesem Ameryki. Stąd jednoczesna niechęć państw Zachodniej Europy do powiększania budżetów wojskowych pod dyktando Trumpa, jak i chłodna reakcja Waszyngtonu na ostatnie europejskie przedsięwzięcia w zakresie obronności, jak unijne PESCO czy Europejska Inicjatywa Interwencyjna zaproponowana przez prezydenta Francji Emmanuela Macrona.
„Trump może być jedną z tych postaci w historii, która pojawia się od czasu do czasu, aby zaznaczyć koniec pewnej epoki, odzierając ją z dawnych pozorów”, stwierdził niedawno na łamach „Financial Times” Henry Kissinger. Przed nami okres napięć, także w relacjach transatlantyckich. Być może stoimy przed zadaniem zdefiniowania ich na nowo. Tymczasem nasze elity polityczne zdają się być zupełnie nieświadome stojących przed nami wyzwań.
Trudno wyobrazić sobie proces integracji europejskiej bez amerykańskiego parasola bezpieczeństwa