W ostatnim czasie nie ma praktycznie tygodnia bez incydentu. To dramatycznie zwiększa ryzyko przypadkowego wybuchu konfliktu zbrojnego między dwoma państwami NATO
Stosunki grecko-tureckie nigdy nie były łatwe. Odkąd Grecja w 1832 r. odzyskała niepodległość, państwa te cztery razy walczyły przeciwko sobie w różnych wojnach, a kolejne kilka razy były blisko otwartego konfliktu. Relacje poprawiły się po trzęsieniach ziemi w 1999 r. Kraje udzielały sobie wzajemnie pomocy, a politycznym efektem zbliżenia było wsparcie przez Ateny tureckich starań o członkostwo w UE.
Dziś po ociepleniu nie ma śladu. Stosunki pogorszyły się zwłaszcza po nieudanym puczu z lipca 2016 r. przeciwko Recepowi Tayypowi Erdoganowi. Sprawa ośmiu żołnierzy, którzy po puczu uciekli do Grecji wojskowym helikopterem, jest od tego czasu jednym z głównych punktów spornych, bo Turcja wciąż domaga się ich ekstradycji. Ale nieporozumień przybywa, nawet mimo historycznej wizyty Erdogana w Atenach w grudniu 2017 r. Była to pierwsza wizyta tureckiego prezydenta w Grecji od 65 lat.
W ostatnim czasie nie było praktycznie tygodnia, w którym nie doszłoby do nowego incydentu. W lutym okręt tureckiej straży granicznej staranował grecką jednostkę na Morzu Egejskim. W marcu Turcja zatrzymała dwóch greckich żołnierzy, którzy przekroczyli granicę, i odmawia ich wypuszczenia. Na początku kwietnia Grecy ostrzelali turecki śmigłowiec nad jedną ze spornych wysp, a kilka dni później pilot greckiego myśliwca zginął, eskortując dwa tureckie samoloty, które naruszyły przestrzeń powietrzną. A w niedzielę grupa Greków zatknęła swoją flagę na innej spornej wyspie.Nazajutrz Turcy ją zdjęli.
Do tego dochodzi coraz większa liczba naruszeń greckiej przestrzeni powietrznej. W 2016 r. Ateny zanotowały 1671 takich przypadków, w zeszłym roku – 3317, zaś od początku tego – już ponad 900. Dla porównania, w 2016 r. przestrzeń powietrzna wszystkich państw NATO łącznie została naruszona przez rosyjskie samoloty 780 razy. Atmosferę podgrzewa wojenna retoryka po obu stronach.
– Ci, którzy chcą odświeżać nam pamięć, powinni najpierw spojrzeć na swoją historię, jak wskakiwali do morza, by stąd uciec – oświadczył w połowie marca Erdogan, nawiązując do greckiego odwrotu w czasie bitwy nad Sakaryą w 1921 r. – Każdy, kto mówi o wielkim imperium osmańskim, powinien sobie przypomnieć rok 1821, gdy grecki naród się z nim zmierzył i je pokonał. Zniszczymy każdego, kto ośmieli się kwestionować suwerenność naszego kraju – odpowiedział mu grecki minister obrony Panos Kamenos.
Prężenie muskułów to do pewnego stopnia gra na użytek wewnętrzny, bo i Erdogan, i grecki premier Aleksis Tsipras odwracają w ten sposób uwagę od swoich problemów. Ale tylko do pewnego stopnia. Turcja od półtora roku coraz bardziej otwarcie kwestionuje traktat z Lozanny z 1923 r., który ustalił obowiązujące do dzisiaj granice. Chodzi zwłaszcza o zwierzchnictwo nad bezludnymi w większości wysepkami i skałami na Morzu Egejskim, ale co za tym idzie, także o przebieg granicy morskiej i powietrznej między obydwoma państwami. Według Tanosa Dokosa z Helleńskiej Fundacji Polityki Europejskiej i Zagranicznej prawdopodobieństwo celowej eskalacji jest niewielkie, ale przy tak dużej liczbie incydentów łatwo przypadkowo wywołać konflikt militarny.
Sytuację komplikuje to, że w odróżnieniu od 1996 r., gdy wojnę grecko-turecką udało się powstrzymać dzięki mediacji USA, dziś szanse na takie rozwiązanie są znacznie mniejsze. Rozjeżdżające się interesy Turcji i Zachodu powodują, że Ankara nie zaakceptuje w roli pośrednika ani USA, ani UE, ani zapewne NATO. Zresztą lewicowy rząd w Atenach też wolałby się nie uciekać do pomocy Donalda Trumpa czy Brukseli. ⒸⓅ