Między uczonym a hochsztaplerem są trzy zasadnicze różnice: oddanie, poświęcenie i wiara.
Magazyn 29 grudnia / Dziennik Gazeta Prawna
Nauka przegrywa walkę o rząd dusz. Zjawisko to jest o tyle zaskakujące, że żyjemy w otulinie nowoczesnych technologii i odcięcie się od nich oznaczałoby dla nas katastrofę. Ale mimo to trudno nie dostrzec postępującej utraty zaufania do nauki oraz naukowców.
Sztandarowym przykładem jest ruch antyszczepionkowy, który jak wirus zakaża coraz szersze rzesze ludzi. Narodził się za sprawą sfałszowania badań przez dr. Andrew Wakefielda, który dla sławy oraz profitów chciał koniecznie dowieść, iż trójskładnikowa szczepionka MMR przeciw odrze, śwince i różyczce wywołuje u dzieci autyzm. Fałszerstwo odkryto, lecz niczego to nie zmieniło, bo liczba wrogów szczepień rośnie, czemu towarzyszy powrót zapomnianych chorób. Podobnie ma się rzecz z ustaleniami w kwestii zmian klimatycznych. O ile dwie dekady temu przyjmowaliśmy ostrzeżenia naukowców, o tyle dziś coraz więcej z nas odrzuca rzeczy udowodnione empirycznie. Nauka zaczyna być postrzegana jako spisek służący zniewoleniu ludzi przez rządy i ograbianiu nas z pieniędzy, a głównym podejrzanym są wielkie koncerny.
Skoro tak się dzieje, to należałoby poszukać przyczyn utraty autorytetu przez naukę. Specjaliści wskazują na rewolucję informatyczną – dzięki mediom społecznościowym obrotni hochsztaplerzy potrafią znaleźć szersze grono odbiorców niż rzetelni naukowcy. W grę wchodzi też rozczarowanie tym, iż mimo postępu technologicznego nie udaje się przezwyciężyć tych zagrożeń, z którymi stykamy się na co dzień. Cóż nam po inteligentnych dronach, skoro nowotwory są wciąż śmiertelne? Jednak spośród licznych przyczyn odwrotu nauki najmniej zwraca się uwagę na społeczną rolę samych uczonych. Poza nielicznymi wyjątkami, jak np. Stephen Hawking, są oni postaciami całkowicie anonimowymi. Trybikami w machinie postępu, a ich nazwiska mówią cokolwiek tylko fascynatom. Jak na ironię w dobie niemającego precedensu rozwoju cywilizacji osoby najmocniej do tego się przyczyniające przestają oddziaływać na masową wyobraźnię. Genialny uczony nie jest już bohaterem godnym naśladowania czy bożym szaleńcem zmieniającym świat. Jest dla mediów nudziarzem, dużo mniej wartym uwagi od celebryty epatującego swoim życiem prywatnym.
Nauka, bez budzących szacunek herosów wiedzy, oddaje pola oszustom, bo w ludzkim stadzie jedno od tysiącleci pozostaje niezmienne – wciąż potrzebujemy wyrazistych przywódców. Zgodnie z zasadą trafnie ujętą przez Tytusa Liwiusza. „Słowa uczą, przykłady pociągają” (Verba docent, exempla trahunt).
Oddanie wiedzy
Przez dwa lata legiony oblegały zamieszkane przez Greków miasto Syrakuzy na Sycylii. „Rzymianie byliby mogli szybko opanować miasto, gdyby w jakiś sposób udało im się usunąć spośród Syrakuz jednego starca” – zapisał grecki historyk Polibiusz. Tym starcem był Archimedes.
Uczony zapisał się w historii dzięki odkryciu, że każda substancja ma własną gęstość oraz że ciało zanurzone w cieczy traci pozornie na ciężarze tyle, ile wynosi ciężar cieczy wypartej przez to ciało. Doszedł do tego, wykonując zadanie, jakim obarczył go Hieron II. Tyran Syrakuz podejrzewał, iż złotnik, u którego zamówił koronę, ukradł część kruszcu, a swój czyn ukrył, stapiając złoto z dużo mniej wartym srebrem. Uczony stanął przed wyzwaniem zdającym się przekraczać możliwości ówczesnej nauki, bo nie pozwolono mu ponownie przetopić korony. Olśnienie, iż każdy rodzaj materii ma charakterystyczną dla siebie gęstość, przyszło podczas kąpieli. „Jak opętany czy natchniony wyskoczył z wanny, wołając »Odkryłem«, i wybiegł, ciągle to powtarzając” – zanotował Plutarch. Ponoć tego, iż biegł nago do pałacu Hierona II, zupełnie nie zauważył, bo przecież odkrycie było najważniejsze.
Podobnie pochłonęło Archimedesa projektowanie machin broniących miasta, gdy oblegali je legioniści Marka Klaudiusza Marcellusa. Wielkie katapulty czy dźwigi budziły grozę wśród oblegających. Przekazy historyczne wspominają też o wklęsłych zwierciadłach z brązu zdolnych promieniami słonecznymi podpalić drewniane statki. „Kiedy tylko (żołnierze) zauważyli na murze gałązkę czy kawałek drzewa, podnosili rozpaczliwy krzyk i rzucali się do ucieczki, całkowicie przekonani, że Archimedes wycelował w nich jakąś maszynę” – zanotował Plutarch.
Żołnierze Marcellusa zdobyli Syrakuzy dzięki zdrajcom, którzy w 211 r. p.n.e. wpuścili ich do miasta. „Wtedy Archimedes miał uwagę zajętą jakimś rysunkiem i pogrążony duszą i wzrokiem w rozmyślaniach, nie zauważył ani wtargnięcia Rzymian, ani zdobycia miasta, gdy nagle stanął przed nim jakiś żołnierz i oznajmił mu, że wzywa go Marcellus” – opisywał Plutarch. Pochłonięty myślami uczony nie zamierzał tracić czasu na drugorzędne drobiazgi. „Archimedes odmówił pójścia za nim, dopóki nie doprowadzi zadania do końca i nie znajdzie dlań dowodu. Żołnierz wpadł w gniew i wydobywszy miecz, zabił go” – dodaje grecki historyk. Inna wersja ostatnich chwil uczonego mówi, że zirytowany najściem intruza, który zadeptywał mu techniczny rysunek na piasku, skarcił go słowami: „Nie zamazuj moich kół”.
Symboliczny koniec Archimedesa przez wieki uczył, iż nadmierne oddanie nauce niesie ze sobą realne zagrożenia. Mimo to, gdy wybitna jednostka dokonywała przełomowego odkrycia, zdolna była do podejmowania ryzykownych decyzji. Mikołaj Kopernik bardzo długo starał się zachowywać niezbędną ostrożność. Przed ogłoszeniem rewolucyjnych tez, iż Ziemia nie jest centrum Wszechświata, a jedynie jedną z planet krążących wokół Słońca, najpierw rozpowszechniał skrypt o tym wśród zaufanych znajomych. Następnie poprosił papieskiego sekretarza Johanna Widmanstattera, by zaprezentował rzeczoną teorię papieżowi Klemensowi VII. Ten jej nie potępił, a w 1536 r. arcybiskup Kapui Nicolaus von Schönberg w liście namawiał Kopernika do ogłoszenia odkrycia całej Europie.
Pechowo w Rzymie rozpoczął panowanie nowy papież Paweł III, już nie tak przychylny naukowym rewolucjom. Jednak polski astronom miał dość czekania i postanowił wydać „De revolutionibus orbium coelestium” bez oglądania się na konsekwencje. W liście wysłanym do Pawła III oświadczył, iż zapewnie znajdą się tacy, którzy „na podstawie jakiegoś ustępu Pisma Świętego, tłumaczonego źle i wykrętnie odpowiednio do zamierzeń, ośmielą się potępić i prześladować moją teorię. O tych jednak zupełnie nie dbam”. Nie musiał, bo zmarł w 1543 r., wkrótce po ukazaniu się księgi drukiem.
Tymczasem jego teoria heliocentryczna dla ówczesnego Kościoła stała się nie do przyjęcia, bo burzyła dotychczasowy porządek wszechrzeczy. A co gorsza – wynikały z niej idee jeszcze mocniej zmieniające spojrzenia na Wszechświat. A co za tym szło, także na Boga i religię.
Poświęcenie dla ludzkości
„Jest tylko jedna, powszechna przestrzeń, jeden, rozległy ogrom, który wolno nam nazwać próżnią. Są w nim niezliczone globy podobne do tego, na którym żyjemy i mnożymy się” – zapisał Giordano Bruno w dziele „De l’infinito, universo e mondi”. Tę myśl uznano w Rzymie za sprzeczną z Pismem Świętym i w 1592 r. dominikanin został aresztowany. Wkrótce dołączył do grona męczenników za wiedzę, bo mimo spędzenia ośmiu lat w więzieniu, przesłuchań oraz tortur nie wyparł się poglądów. Szedł też coraz dalej w swych tezach, twierdząc, iż Bóg jest duchową siłą istniejącą w materii całego Wszechświata. Taka herezja zjednoczyła – jak rzadko – katolików i protestantów, którzy domagali się stosu dla byłego dominikanina.
Spalenie w lutym 1600 r. Giordana Bruna na rzymskim placu Campo de’ Fiori winno zniechęcić innych miłośników nauki do stawiania zbyt radykalnych tez, lecz zawsze w końcu zdarzał się jakiś wyjątek. Wykładowca uniwersytetu w Padwie Galileo Galilei na swoje nieszczęście zbudował pierwszą lunetę i dzięki niej odkrył największe księżyce obiegające planetę Jowisz. Zobaczywszy dowód, że Kopernik oraz Bruno mieli rację, nie potrafił zachować tego jedynie dla siebie – w 1610 r. wydał księgę „Sidereus Nuncius”, zawierającą szczegółowy opis obserwacji.
Na swoje szczęście miał wielu wpływowych przyjaciół w Kościele, więc papież Grzegorz XV długo wahał się, nim podjął decyzję dotyczącą jego losu. W 1616 r. Święte Oficjum ostatecznie hurtowo potępiło teorie Kopernika i Galileusza. Wówczas astronom, ratując życie, odwołał swoje tezy. Co nie oznaczało, iż się poddał. Kiedy tylko na tronie papieskim zasiadł bardziej otwarty Urban VIII, Galileusz natychmiast rozpoczął starania o swoją rehabilitację.
O mały włos udałoby mu się to, lecz nieuważnie poparł twierdzenie greckiego filozofa Demokryta, iż wszystkie rzeczy we Wszechświecie zbudowane są z atomów. Tak naraził się na zarzut, że podważa wiarę w przemianę chleba i wina w ciało oraz krew Chrystusa. Wraz z oskarżeniem o propagowanie heliocentrycznej herezji prezentowało się to fatalnie. Jedynie życzliwość Urbana VIII ocaliła astronoma przed stosem. Trybunał inkwizycyjny, ulegając naciskom papieża, skazał Galileusza na dożywotnie więzienie. Urban VIII wkrótce zamienił je na areszt domowy.
Ale choć zdecydowanie poprawiło to komfort życia astronoma, to do śmierci musiał znosić bezustanny nadzór i szpiegowanie. Czy żałował, że nigdy tak naprawdę nie odciął się od swoich odkryć? Nie wiadomo, choć przecież stracił przez nie niemal wszystko. Poza nieśmiertelną sławą.
Dla jednostek wybitnych najwyraźniej wiedza warta jest podejmowania nawet największego ryzyka. Pastor z Leeds Joseph Priestley, kiedy zaczął badać naturę gazów, wszelkie testy ich właściwości przeprowadzał na sobie. Pół biedy, gdy udało mu się wyodrębnić z saletry podtlenek azotu, po czym już po kilku wdechach wiedział, że nazwie go gazem rozweselającym. Przez dwa stulecia używali go dentyści i chirurdzy do oszałamiania pacjentów. Gorzej, gdy pastor uzyskał wodór oraz czysty tlen, a następnie wziął głęboki oddech i dmuchnął w stronę świecy. „Mało co mi wszystkich zębów nie wyrwało” – zanotował w dzienniku po tym, jak doszedł do siebie. Dzięki jego szalonym eksperymentom ludzkość poznała tajemnicę powietrza, które okazało się mieszanką gazów. Mogła też zacząć się cieszyć wynalezioną przez pastora wodą gazowaną.
Ryzykanctwo Priestleya i tak nie dawało się porównać z tym, co wyprawiał Jan Evangelista Purkyně. Czech w 1823 r. został profesorem fizjologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Co miejscowa kadra przyjęła bardzo źle, bo nowy kolega był samoukiem, miał trudny charakter, a do tego jeszcze obnosił się z czeskim panslawizmem. Pisano więc na niego regularnie donosy do ministerstw w Berlinie. W końcu kurator uniwersytetu zablokował plany Purkyněgo, by powołać instytut fizjologiczny, a co więcej pozbawił go dostępu do uczelnianych laboratoriów.
Uparty naukowiec przeniósł się wówczas z eksperymentami do własnego mieszkania. Badając fizjologię oka, starał się wytworzyć w nim tzw. obrazy subiektywne. Zaczął od tego, że do własnej gałki ocznej przykładał elektrodę, przepuszczając przez nią prąd. Następnie uciskał ją i oślepiał szybkimi ruchami płomienia świecy. Wypróbował też, jak zareaguje na kontakt z wywarem uzyskanym z silnie trującej naparstnicy. Tak katując oczy, mógł zobaczyć cień naczyń krwionośnych siatkówki, który bardzo dokładnie odrysował. W podobny sposób udało mu się dojrzeć dno własnego oka. Purkyně określił metody diagnozowania początków katarakty, rozpracował mechanizmy działania zmysłu równowagi. Aby go badać, pożyczył obrotowe krzesło z kliniki psychiatrycznej używane do oszałamiania pacjentów. Studenci kręcili uczonym tak długo, aż dokładnie zbadał wszelkie aspekty zawrotów głowy. Przy okazji zaobserwował, że podobne efekty daje włożenie elektrod do obojga uszu i przepuszczenie przez mózg ładunku elektrycznego. W wolnych chwilach testował na sobie także nowo odkryte lekarstwa oraz zioła, m.in. wyciągi z bielunia i wilczej jagody.
W historii medycyny, poza wybitnymi odkryciami, zapisał się także tym, iż żaden inny naukowiec nie przeprowadził na sobie tylu eksperymentów grożących nagłą śmiercią. Co ciekawe, dożył 82 lat.
Wiara w sens ryzyka
Kiedy USA w 1898 r. toczyły wojnę z Hiszpanią o Kubę, najgroźniejszym wrogiem amerykańskich żołnierzy była żółta febra. Zadanie powstrzymania dziesiątkującej oddziały epidemii otrzymała komisja do walki z żółtą febrą kierowana przez wojskowego lekarza Waltera Reeda. Był on zwolennikiem teorii, iż chorobę wywołują mikroorganizmy przenoszone przez komary. Ale nadzorujący pracę komisji gen. George Sternberg odrzucał tę hipotezę – a był on także najwybitniejszym mikrobiologiem w Ameryce.
Rosnąca liczba zgonów sprawiła, że naukowcy zdecydowali się na desperacki eksperyment przeprowadzony w laboratorium w Hawanie. Trójka z nich – Jesse Lazear, James Carroll i Aristides Agramonte – oraz kilku cywilnych ochotników dało się pokąsać komarom, które wcześniej piły krew chorych. Naukowcy nie orientowali się, że wirus żółtej febry musi przebywać w ciele owada przez kilka dni, namnażając się w jego jelitach, nim przeniesie się do gruczołu ślinowego. Nikt nie zachorował, co wskazywało, iż Sternberg miał rację.
Przełom nastąpił za sprawą uporu Carrolla. Po kilku dniach ponownie pozwolił się pokąsać komarom. „Życie Carrolla wisiało na włosku. Majaczył w gorączce dochodzącej do 40 stopni Celsjusza, miał silne bóle głowy i pleców, opuchnięte dziąsła i silną żółtaczkę. Nie wystąpiły jednak u niego krwawienia i po kilkunastu dniach temperatura spadła” – zanotował Agramonte. Ponieważ chory nie miał wszystkich objawów żółtej febry, eksperyment postanowiono powtórzyć. Tym razem poświęcił się Jesse Lazear. Jego agonia trwała 12 dni, a krwawe wymioty i gorączka jednoznacznie potwierdzały diagnozę. Doktora Lazeara zabiła żółta febra. Dopiero jego śmierć przekonała sceptyków.
Wkrótce główny inspektor sanitarny Hawany gen. William Gorgas, na polecenie prezydenta Theodore’a Roosevelta, przygotował operację osuszenia bagien oraz rozlewisk w okolicach miasta. Dzięki temu komary wyginęły i w 1902 r. po raz pierwszy od lat w mieście nie odnotowano ani jednego przypadku śmiertelnej choroby. Posługując się tymi samymi procedurami, zaczęto zwalczać żółtą febrę w całej Ameryce Środkowej i Południowej.
Podobnym heroizmem popisał się uczony Uniwersytetu Lwowskiego Rudolf Weigl. Podczas I wojny światowej został przez ministerstwo wojny Austro-Węgier skierowany do służby w pracowni bakteriologicznej. Żołnierze cesarza masowo padali ofiarami tyfusu, zwanego też durem plamistym. Śmiertelność wśród chorych wynosiła do nawet 80 proc. zakażonych. Do końca wojny zmarło na tyfus ponad 3 mln ludzi.
Weigl wiedział, że dwaj uczeni, Howard T. Ricketts i Stanislaus von Prowazek, stracili życie po doświadczeniach z zarazkami duru. Mimo to zdecydował, że wszelkie eksperymenty będzie przeprowadzał na sobie. Z rozmysłem zakaził się chorobą, a potem zaczął badania. „Weigl w czasie swej choroby nie tylko zakażał wszy tyfusem plamistym, karmiąc je własną krwią, lecz ponieważ nikt nie chciał mu wyciąć skóry do biopsji, celem stwierdzenia charakterystycznych zmian biologicznych, właściwych dla tyfusu plamistego, sam pobrał skrawek, wycinając nożyczkami skórę z brzucha” – zanotował jego uczeń, wybitny biolog prof. Zbigniew Stuchly.
Jedyną osobą, która miała odwagę mu pomagać, była koleżanka ze studiów Zofia Kulikowska. To ona kontynuowała eksperymenty, kiedy uczony tracił przytomność, i to dzięki niej przeżył. Wkrótce też została jego żoną. Wspólnie opracowali technologię wytwarzania szczepionki przeciw tyfusowi. Profesor pobierał cieniutką rurką zawiesinę zarazków z jelita zakażonej wszy, po czym wstrzykiwał ją w odbyt wszy zdrowej. Następnie klateczkę z zakażonymi wszami umieszczał na swoim udzie. Przez pięć dni wszy odżywiały się jego krwią i hodowały w sobie bakterie tyfusu. Następnie wycinał ich jelita i preparował zawiesinę. Ta zaś po wstrzyknięciu innej osobie okazywała się świetną szczepionką. Preparat Weigla przez następne dwie dekady ocalił życie milionom, a być może dziesiątkom milionów ludzi na całym świecie.
Trudno o lepszy dowód na to, że szalone poświęcenie polskiego uczonego miało sens. Nic też dziwnego, że tacy naukowcy cieszyli się autorytetem nie do podważenia, w naturalny sposób stając się bohaterami zbiorowej wyobraźni. A przykłady, jak wiadomo, pociągają, zwłaszcza tak spektakularne.